Fragment

     Godot w Teatrze Współczesnym

..

Byłoby nadużyciem uznać to za początek – trudno nawet uwierzyć, że w ogóle miało to miejsce – a jednak takie są fakty.

Rok pięćdziesiąty siódmy. Pamiętna upalna jesień. Od ponad dwunastu miesięcy – od wiecu na placu Defilad, gdzie padło wiele słów o wyrządzonym złu, o błędach i wypaczeniach, i o tym, że takie rzeczy więcej się nie powtórzą, panuje w całym kraju dziwny, odświętny nastrój. Mam wówczas osiem lat i nie pojmuję tych spraw. Chodzę do drugiej klasy i zajmuje mnie głównie zbieranie znaczków pocztowych: technika ich odklejania, układanie w klaserze, duplikaty, wymiany. Nie mogę jednak nie widzieć różnych zmian dookoła. Na przykład mniej czerwieni – sztandarów, transparentów. Barwniejsza, swobodniejsza, jakby weselsza ulica. Nowe audycje radiowe, inny ton i muzyka. Lecz przede wszystkim inny, nieznany dotąd klimat i atmosfera w domu. Ożywienie rodziców powracających z pracy, częste wizyty znajomych, intensywne rozmowy ciągnące się w późną noc. Wizyty cudzoziemców – język francuski, angielski, zachodnie pisma, książki, wina i papierosy. Pierwsze wyjazdy ojca za żelazną kurtynę – jego powroty, prezenty. Podniecenie, nadzieja!

Aż nagle, na początku nowego roku szkolnego, podmuch trujących wieści: przed gmachem Politechniki rozbito wiec studentów, którzy demonstrowali przeciw zamknięciu „Po prostu”, wolnościowego pisemka; są pobici i ranni, wielu aresztowano. I idący w ślad za tym zmierzch szampańskiego nastroju. W rozmowach, które słyszę, choć wciąż niewiele rozumiem, pojawiają się dziwne, złowróżbne wyrażenia, takie jak: „wraca nowe” lub „przykręcanie śruby”, albo wypowiadane z prześmiewczą intonacją: finita la commedia, a zwłaszcza zagadkowe „czekanie na Godota”. To ostatnie wyraźnie wybija się nad inne, staje się lejtmotywem, rytualnym zaklęciem. Które brzmi głucho, złowieszczo – jakby „czekanie na szafot” – a w każdym razie posępnie, niemile intrygująco.

Nie wytrzymuję w końcu i pytam o jego znaczenie. Ach nie, to nic takiego, otrzymuję odpowiedź, to tytuł pewnej sztuki, o której teraz się mówi, granej na całym świecie i u nas, w Teatrze Współczesnym.

– No dobrze, lecz co to znaczy? – nie daję za wygraną. – Kim albo czym jest Godot?

– To ktoś lub coś, czego nie ma. Kto miał przyjść, lecz nie przyszedł. Co miało się stać, lecz nie stało i pewnie się nigdy nie stanie.

– Koniec świata?

– Nie, nie – tu pobłażliwy uśmiech – absolutnie nie to. Lecz jeśli chcesz wiedzieć więcej, to musisz trochę poczekać, aż uda nam się wreszcie zobaczyć to przedstawienie. Wtedy ci opowiemy. Na razie nie ma biletów.

Wyczuwam, że ta odpowiedź jest jakoś wymijająca. Nie wyjaśnia wszystkiego, odkłada sprawę na później. Cóż jednak mogę zrobić? Tacy już są dorośli. Jeśli z jakichś powodów nie chcą czegoś powiedzieć, nic ich do tego nie skłoni.

A zresztą, bez przesady, nie jest to aż tak ważne. Bez porównania ważniejsze jest to, że po raz pierwszy wysłano w przestrzeń kosmiczną sztucznego satelitę. Udało się to wprawdzie znienawidzonym kacapom, w tym szczególnym wypadku nie ma to jednak znaczenia. Taki krok poza Ziemię jest czymś ponadpaństwowym, to osiągnięcie ludzkości – otwierające drogę ku gwiazdom i innym światom, o których człowiek marzył od niepamiętnych czasów. Może się wreszcie okaże, co tam właściwie jest – ponad naszymi głowami? Mieszka tam kto, czy nie? Czy Niebo jest błękitne, takie, jak jawi się z Ziemi w jasny, pogodny dzień, czy jednak czarne i puste, jak podczas bezgwiezdnej nocy? Strach myśleć o takiej pustce ciągnącej się w nieskończoność; strach myśleć również o tym, że z takich podróży w kosmos można nigdy nie wrócić. A nie można nie myśleć, bo oto nie mija miesiąc, a w przestrzeń kosmiczną leci pierwsze żywe stworzenie: pies Łajka, „przyjaciel człowieka”, jak zwą go nagłówki prasowe. Właśnie, przyjaciel. Wierny. Ucieleśnienie wierności. Wszak mówi się „wierny jak pies”. I temu przyjacielowi gotuje się taki los? Oswaja się go, głaszcze, zdobywa zaufanie, po czym zamyka w kapsule i wysyła w przestworza? Pies, przeszedłszy dziesiątki albo i setki prób, myśli... no, raczej czuje, że to się wkrótce skończy – ten pobyt w ciasnym pudle, dusznym i całkiem ciemnym (chyba nie ma tam światła?) – że ludzie, ci dobrzy panowie, otworzą wkrótce zasuwę i tuląc go, poklepując, będą dawać w nagrodę ulubione przysmaki. Tymczasem nic podobnego. Mijają godziny, doby i nic się takiego nie dzieje. Cisza, kompletna cisza (co może być tam słychać? sputnik nie ma silnika) i ciemność, nieprzenikniona. Kończy się tlen i żywność i oto kończy się świat – już nawet nie ze skomleniem.

Którejś niedzieli telefon. Dzwoni pan Jerzy Kreczmar, dobry znajomy rodziców, niegdysiejszy pedagog i wykładowca logiki, obecnie wybitny reżyser, czołowa osobistość współczesnego teatru. To właśnie on wystawił na scenie Współczesnego Czekając na Godota, spektakl, który od wielu, bodaj dziesięciu miesięcy, cieszy się nadzwyczajnym uznaniem i powodzeniem. Pan Kreczmar się sumituje, że nie zaprosił wcześniej na tę inscenizację, a teraz z propozycją dzwoni w ostatniej chwili, bo na najbliższy wieczór. No, ale tak to już jest, bilety są wyprzedane na wiele tygodni naprzód i nawet on, reżyser, ma bardzo ograniczone możliwości zaproszeń. A zatem czy rodzice mają czas i ochotę, by pójść do teatru dziś wieczór?

Oczywiście, że mają, jakżeby mogli nie mieć i stracić taką okazję.

– Trudno, zostaniesz sam w domu – słyszę chłodną odpowiedź na wyraz moich obiekcji – nie jesteś już małym dzieckiem. Poczytasz sobie książkę albo posłuchasz radia. Możesz położyć się później, zaczekać, aż wrócimy. W nagrodę dowiesz się od nas, kim dokładnie jest Godot.

Wypowiedziane hasło przywołuje natychmiast nierozwiązaną zagadkę i nagle przychodzi mi na myśl, że przecież mógłbym otrzymać odpowiedź z pierwszej ręki – ze sceny, ze spektaklu. A przy okazji nareszcie zobaczyć prawdziwy teatr, o którym tyle słyszę jako o czymś magicznym. Rzecz jasna, wiem co to teatr, nieraz już w nim bywałem, pokazywano tam jednak przedstawienia dla dzieci: bajki o krasnoludkach, o Czerwonym Kapturku, historie kukiełkowe. A teatr dla dorosłych to ponoć coś innego, coś niesamowitego! Kiedy się znowu nadarzy tego rodzaju okazja?

– Nie zostanę sam w domu – oświadczam z determinacją. – Źle się czuję. Mam lęki.

– Lęki? – Zdumienie, groza, niedowierzanie w głosach. No, bo i rzeczywiście, nie zgłaszałem dotychczas podobnych przypadłości. – A co cię tak niepokoi?

– Trudno powiedzieć – bąkam. – Sam nie wiem, co to jest. Ten pies wysłany w kosmos?

– Psa w kosmosie się boisz? – ojciec moją odpowiedź próbuje obrócić w żart.

– Nie jego – odpowiadam – tylko tego, czy wróci.

– Dobrze, zostanę z nim – matka chce się poświęcić. – Idź sam – mówi do ojca – weź kogoś na moje miejsce.

Ojciec zdaje się jednak mieć inny plan działania. Zamyka się w gabinecie, rozmawia przez telefon, po czym ogłasza krótko, że idę razem z nimi.

– Nadzwyczaj pedagogiczne! – matka nie kryje wzburzenia. – Doprawdy, co za pomysł! To nie jest sztuka dla dzieci, zwłaszcza znerwicowanych.

– Dla dzieci pewnie i nie – ojciec wyraźnie łagodzi, starając się być dowcipny – ale dla neurotycznych to może i wskazana.

Ta różnica poglądów nie ma już jednak znaczenia. Postanowione, idę.

W teatrze dziki tłum, wszystkie miejsca zajęte, ludzie stoją po bokach. Pan Kreczmar poleca komuś, by mi dostawić krzesło obok rzędu rodziców. Matka znów się poświęca: to ona będzie tam siedzieć. Ja z ojcem w fotelach, po środku.

Zapada ciemność. Gong. Kurtyna idzie w górę.

I niemal od razu zdumienie. Sądziłem, że teatr poważny, to znaczy dla dorosłych, to jest coś poważnego: postaci „romantyczne”, z prawdziwego zdarzenia – królowie, damy, panowie – słowem: bohaterowie, którzy w dodatku mówią do rymu i rytmicznie. A tutaj co? Błazenada – gagi, wygłupy, cyrk. Klown smutny i niezaradny; i drugi – mądrzejszy od niego. I jeszcze inna para, gruby i chudy: pan – sługa. Że są to klowni, to widać już po samych kostiumach, uszytych z materiału w taką lub inną kratę, a pod względem rozmiarów – niezbyt dopasowanych. Klown głupszy ma wszystko za duże, a mądrzejszy – za ciasne. Poza tym kapelusze – jak Charliego Chaplina. I buty – znów komiczne: za duże albo szpiczaste, albo jaskrawo białe i na wysokim obcasie. I wreszcie imiona postaci: Didi, Gogo lub Pozzo. Czy nie brzmią one podobnie jak klasyczny Bim-Bom?

No tak, lecz są i różnice. Po pierwsze, cyrkowi klowni – poza tym, że błaznują – na ogół coś jeszcze umieją: żonglować, chodzić na rękach, robić fikołki w powietrzu. Ci zaś nie wykazują takich umiejętności. Ich popisy są żadne, w najlepszym razie niezdarne. Poza tym klownada w cyrku jest zawsze na wesoło, tylko chwilami na smutno. Natomiast to błazeństwo jest prawie wyłącznie na smutno. Postaci nawet padając czy tracąc równowagę – albo głupio się ciesząc, albo głupio się bojąc – budzą głównie współczucie. Żal ich. To nieszczęśnicy. A kiedy pod koniec aktu okazuje się wreszcie, że czekali daremnie, że tajemniczy Godot znów odwołał przybycie i każe czekać dalej, to nawet więcej niż żal, po prostu litość bierze. No bo cóż smutniejszego niż niespełniona nadzieja, zwłaszcza żywiona tak długo?

Ale jest jeszcze coś, co różni tę rzecz od cyrku. I właśnie to wywiera największe na mnie wrażenie: postać Chłopca-Posłańca, który przynosi wiadomość o przełożeniu spotkania. Od postaci cyrkowych odróżnia go nie tylko rodzaj jego kostiumu: białe ubranko pastuszka, kapelusz typu sombrero i znane mi z autopsji (mam takie same!) sandały, lecz również – i przede wszystkim – sam fakt, że gra go dziecko. W cyrku grywają karły, zwane liliputami, ale nigdy nie dzieci, przynajmniej ja nie widziałem. A oto tu gra chłopiec, co więcej w moim wieku, wyraźnie w moim wieku, takie rzeczy się czuje.

A zatem i ja bym tak mógł! Szkoda, że teatr... pan Kreczmar nie mnie obsadził w tej roli. Przecież by mógł, zna rodziców, mieszkamy po sąsiedzku. Ach, cóż by to był za traf, co za niezwykła przygoda! Znajomość z aktorami, próby (zwolnienia ze szkoły!), wychodzenie na scenę, aplauz widowni, ukłony. Ale to jeszcze nic! Grając Chłopca-Posłańca, można by wpłynąć na akcję, można by zmienić ją! Godot wprawdzie nie przyjdzie, bo nie ma takiej postaci, mógłby on jednak na koniec przekazać inną wiadomość: nie że przyjdzie nazajutrz, lecz że zaprasza do siebie. Kluczową kwestię Chłopca wystarczy nieznacznie zmienić: Pan Godot powiedział mi, żebym powiedział panu, że… wprawdzie przyjść nie może, ale że prosi do siebie. Za mną, panowie! Chodźmy! Zaprowadzę was tam.

Czyż takie zakończenie nie byłoby dużo lepsze?

Zwierzam się z tego pomysłu podczas powrotu do domu. Jedziemy starym tramwajem, który dudni i trzęsie.

– Byłoby przyjemniejsze – mówi ojciec z naciskiem – nie byłoby jednak prawdziwe.

– Dlaczego by nie było? Wystarczy tak napisać. Wystarczy tak zagrać na scenie.

– To właśnie byłby fałsz – ojciec broni autora. – W życiu jest tak, jak w sztuce.

– Nie trułbyś mu umysłu – zwraca uwagę matka. – Od takiej filozofii odechciewa się żyć.

– Niekoniecznie – do ojca argument ten nie trafia. – A czasem się człowiek hartuje. Łatwiej jest znieść wiele rzeczy, będąc przygotowanym raczej na gorsze niż lepsze, a zwłaszcza na najgorsze.

Dalsza podróż do domu upływa nam w milczeniu.

Po późnej, małej kolacji ojciec nastawia radio i słucha Wolnej Europy. Po „Faktach” podają nagle wiadomość z ostatniej chwili.

Według agencji TASS, pies Łajka, zgodnie z planem, został ostatnim posiłkiem otrzymanym w kosmosie humanitarnie uśpiony, po czym wracając na Ziemię, spłonął wraz z satelitą.

– Zbyt piękne – mówi ojciec – aby było prawdziwe.

– Co niby jest piękne? – matka. – Zastanów się, co mówisz!

– To, że go wcześniej uśpili.

 

 

 

37