Grzech straconej młodości

Tomasz Burek "Więź" lipiec 2009

Melancholik rozczarowany samym sobą, światem, który go otacza, marnością czasów, w których wypadło mu uczyć się, dojrzewać i stawiać chwiejne kroki na drodze życia. Urodził się wszak "w Polsce zrujnowanej przez wojnę i gwałtem opanowanej przez sowiecki komunizm i tam się wychował. Było to doświadczenie deprawujące, niszczące, wypaczające świadomość". Kiedy zdarza mu się po latach zastanawiać nad wczesnymi etapami życia, niechybnie przesądzającymi o późniejszym jego losie, usposobieniu i stanie ducha, układają się one za każdym razem w czarną konstelację niedokonań i niespełnień. Trapiła go zagadka łaski wiary. Sprawiedliwie trzeba przyznać, że jego marzenia sięgały zawsze wysoko. W domenie intelektualnej pociągała go zwłaszcza zagadka materii i tajemnica kosmosu: chciał zostać bodaj astrofizykiem. Jednocześnie mirażami kariery artystycznej kusiła go muzyka. Tak czy inaczej pragnienia te okazały się nieziszczalne.

Również edukację sentymentalną rozpoczynał niefortunnie, skierowując, jako młodzik, żar miłosnych zapałów nie ku pierwszej z brzegu licealnej rówieśnicy, ale ku chłodnej i odległej nauczycielce języka francuskiego, zarazem dyrektorce szkoły. Zmysłowej namiętności nie zaspokoił. Co jednak smutniejsze, trzydziestoparoletnia, piękna Madame piastunką jego duchowego wzrostu, wyzwolicielką geniuszu, przewodniczką i wzorem idealnym stać się nie mogła, z nazbyt skomplikowanych powodów, żeby je tu roztrząsać. W każdym razie nie doceniła w pełni bądź wręcz przeciwnie: przestraszyła się tego, co doskonale pojmował był Irzykowski, kiedy pisał w "Instrumentach i instytucjach klerkowskich" (Pisma rozproszone, t. 4), iż "Miłość, zwłaszcza w fazach początkowych, jest tak przesycona pierwiastkami klerkowskimi, poezją, muzyką, aktorstwem, filozofią, i zawsze w ten sposób była uprawiana, utopijnie, przesadnie, niebezpiecznie, naiwnie, zawsze budowano dla niej ramy za wielkie jak na ludzkie potrzeby...". Dzięki rozmyślnie "oziębłym czy wręcz odpychającym" staraniom Madame - projekt wielkiej romantycznej miłości, a już szczególnie miłości w rozumieniu nowoczesnych klerków, Irzykowskiego i Musila, upadł. Podzielił los innych projektów porzuconych: obrócił się w ruinę. Utopię życia genialnego zastąpił awaryjny (czytaj: skromniejszy) plan życiowy. Miejsce niedoszłego kochanka, niedoszłego badacza tajemnic wszechświata, niedoszłego mistrza partytury albo wirtuoza fortepianu zajął opowiadacz zmyślonych bądź tylko w połowie prawdziwych historii, romansopisarz i sowizdrzał, innymi słowy literat.

Jątrząca świadomość miłosnej porażki, podsycana absurdami i ciągłymi upokorzeniami życia w Polsce Ludowej, w realnym socjalizmie, kazała ujmować mu dolę człowieczą w fatalistycznych kategoriach straty nie do odrobienia i sprawy przegranej. Toteż tytuł jego pierwszej powieści, opublikowanej przez pewną oficynę emigracyjną w drugiej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, choć nawiązywał do Conradowskiego romansu Zwycięstwo, nie mógł brzmieć inaczej niż Klęska.

Oto grubymi kreskami znaczony, jeszcze niepełny i słabo czytelny kontur oblicza - czyjego? Jeżeli ktoś pomyśli, z racji odbywającego się dzisiaj wieczoru jubileuszowego Antoniego Libery, iż zacząłem szkicować duchowy jego życiorys, bardzo się pomyli. No, może niezupełnie, ale się pomyli. Natomiast ktoś inny dostrzeże tu może rys wspólny z neurotyczną osobowością naszych czasów opisaną uczonym piórem Karen Horney i będzie miał słuszność. Istotnie bowiem mam w tym momencie na uwadze nie autora jako byt realny, ale fikcyjnego narratora dwóch jego arcyksiążek, którymi są, oczywiście, Madame (1998) oraz Godot i jego cień (2009). Narratora będącego literacką projekcją osobowości zdeformowanej, jak sam powiada, przez ?życie szczurze, schizofreniczne?, osobowości poranionej, pełnej kompleksów i zahamowań, i "niewiary w szansę zmiany na lepsze". Autora z narratorem niemało łączy: pewne znaczące zbieżności osobowe, pewne istotne podobieństwa charakterologiczne, określona suma identycznych doświadczeń, takie same natręctwa, melancholia, czarnowidztwo. Jednakowoż na całkowite utożsamienie pierwszego z drugim nie sposób się zgodzić, skoro autor chce najwyraźniej odróżnić się i oddzielić od narratora, posiłkując się w tym celu rozmaitym dystansem: temporalnym, mentalnym, krytycznym, ironicznym.

Czytaliśmy obydwie książki ze świadomością, że są utworami nieskrywanie autobiograficznymi. Ale też widzieliśmy, że pisarz nie upycha w nich surowych połci życia, tylko odwrotnie, transfiguruje, przetwarza, tematyzuje biograficzny materiał pod obranym kątem i podporządkowuje formie. Jaka to forma? Co do Madame, odpowiedź wydawała się stosunkowo prosta: jest to jedna z odmian klasycznej powieści, romans właśnie. Tak, ale romans ujęty w prawie niedostrzegalny, Nabokovowski cudzysłów. A poza tym konwencja romansu obramowana tu została bardziej pojemną, zintelektualizowaną formą Bildungsroman, powieści wychowawczej, edukacyjnej, opowiadającej o dojrzewaniu; ta zaś przechodziła gładko w powieść perypetii światopoglądowej, aż w końcu miało się wrażenie obcowania z napisaną w późnodwudziestowiecznym duchu wersją Nieba w płomieniach.

Jeśli z kolei weźmiemy Godota i jego cień, wiadomo, że bibliografowie będą mieć spore kłopoty z zaszufladkowaniem książki, która z premedytacją balansuje na wąskiej krawędzi dzielącej powieść od niepowieści. Jeden więc będzie uważał, że Godot i jego cień jest w sensie ścisłym esejem beckettologicznym, tyle że okraszonym dla przynęcenia większej publiczności barwnymi anegdotami i dygresjami. Drugi przeciwnie, dostrzeże w książce głównie autobiograficzną opowieść, opowieść z wplecionymi w nią luźno esejami, które mogłyby, jego zdaniem, funkcjonować samoistnie jako filologiczne analizy, egzegezy, rozbiory utworów Samuela Becketta. Moim natomiast zdaniem, powinien Godot i jego cień trafić do rubryki specjalnej, stworzonej na użytek dzieł rzadkich i trudnych do zaklasyfikowania, a oznaczonej terminami: powieścio-niepowieść / niepowieścio-powieść.

To właśnie narracyjność, powieściowość stanowi czynnik najwięcej ważący i najbardziej rzucający się w oczy, gdy rozpatrywać Godota i jego cień od strony pomysłowej, wyrafinowanej jego konstrukcji. To powieściowość stanowi dominantę jego formy. Idąc jeszcze dalej, ośmielę się zauważyć, że Godot i jego cień, będąc koniec końców dziełem literackim poprzez swoja formę, jest też z ducha (a co najmniej bywa) dziełem poetyckim. W tym dawnym znaczeniu, które nie stawiało poezji w opozycji do prozy, jak współcześnie to się robi, stawiało ją natomiast w opozycji do dyskursu, racjonalnego i naukowego, wiążąc poznanie poetyckie z poznaniem przez wyobraźnię.

Wypowiedziawszy tyle wątpliwych komplementów, mogę sobie pozwolić na następny. Otóż według mnie, Godot i jego cień jest drugą z rzędu (o)powieścią Antoniego Libery o opętaniu. Narrator-bohater Madame był opętany namiętną miłością, zmysłową i duchową, do kobiety-sfinksa. Zarówno doświadczając tej miłości bezpośrednio, jak roztrząsając i opisując ją z dłuższej perspektywy czasowej, poddawał się całkowicie i bezwarunkowo jej czarowi, urzeczeniu, jakby ta miłość, przeżywana, a potem wspominana, albo zgoła wymyślona, jakby była narkozą, panaceum na nieuleczalną chorobę istnienia.

Podobnie narrator-bohater Godota i jego cienia daje się opętać Beckettowi, a poprzez Becketta ? Literaturze. Ulega magnetycznej sile Beckettowskiej wizji i przesuwającej się w prześwitach tekstów osobowości tajemniczego artysty-proroka. Studiuje, przekłada, reżyseruje utwory Becketta. Ściga i dopada Becketta żywego. Lgnie do Becketta jak ćma do ognia, aby co? Oczyścić umysł ze złudzeń? Nabrać stoickiego hartu w szkole pesymizmu i czarnowidztwa? Oszołomić się?

Żeby to wiedzieć, należy poznać sytuację wyjściową opętanego. Stopień zerowy jego świadomości. Otwieramy zatem Godota i jego cień na pierwszej stronie i się przekonujemy, że jest on właściwie taki sam, ów początek drogi, jakim był w Madame. Słyszymy wyrzekania na pustkę życia, na ogołocenie współczesnego świata z wartości najcenniejszych, na spustoszenie, które sięga dużo głębiej niż powierzchnia zdarzeń historycznych, rozprzestrzeniając się na metafizyczne podstawy istnienia. Bóg umarł i - paradoksalnie - wraz z Jego śmiercią, która oznaczała punkt szczytowy emancypacji Rozumu, człowiek zamiast wznieść się do nadczłowieka, jak tego żądał Nietzsche, zamienił się w podczłowieka i zasnął snem bydlęcym. Zaczęło go dręczyć poczucie obniżonej wartości własnej, pomniejszenia, bezprzykładnej degradacji.

Przeto w niskiej samoocenie narratora-bohatera niepowieścio-powieści Antoniego Libery nie widać nic wyjątkowego. Streszcza się w tej samoocenie ogólna neuroza. A gdzie neuroza, tam i potrzeba narkozy. I tym sposobem dochodzimy do korzeni opętania. Jego napędową energię stanowi namiętne pragnienie zapełnienia nieznośnej pustki, nie tylko psychicznej, ale nade wszystko metafizycznej, pustki powstałej po odczarowaniu świata, czyli metodycznym, naukowym wydrążeniu go z transcendentnego sensu. Namiętności krańcowe, posunięte aż do opętania - takie, jakie Libera cudownie zobrazował w dwóch swoich powieścio-niepowieściach - są, jak się zdaje, sublimacjami braku łaski wiary albo substytutami stłumionego uczucia religijnego.

Tak czy owak, to opętanie budzi w melancholiku Libery "utajonego detektywa". Ponieważ ów detektyw zarazem jest narratorem, jego opowieści przybierają formę regularnego śledztwa, dochodzenia, badania, rozgryzania: wprzódy sekretu hermetycznej Madame, następnie tajemnic Becketta jako artysty i człowieka, o którym fama głosi, że jest "zamknięty, wycofany, milczący".

W jakiejś mierze sztubackie jeszcze podchody wielbiciela nieprzeniknionej Madame, ogarniający go coraz bardziej 'szał śledzenia, pasja inwigilacji, obserwowania z ukrycia" - znajdują swą parodystyczną repryzę w paryskich epizodach lokalizowania i przesłuchiwania "Jeremiasza naszych czasów" - Becketta. Ale też przeobrażają się w coś o wiele poważniejszego. Zmieniają się w niebywale sumienne i odkrywcze badanie struktur formalnych i myślowych zawartości Beckettowskich tekstów. Stają się swoistym podglądaniem Beckettowskiego sposobu bycia, ascetycznego, pustelniczego, jako tekstu głęboko znaczącego.

Pożądając nie tyle samej Madame, co prawdy o niej, i podążając tropami fascynującego "posępnym czarem" autora Końcówki ? utajony detektyw w dwakroć opętany przenosi stopniowo namiętność poznawczą na przedmiot najbardziej przed nim ukryty. Na samego siebie. Podejmuje śledztwo w własnej sprawie. Chcąc odpowiedzieć sobie na pytanie: kim jesteś?, musi wpierw znaleźć odpowiedź na pytanie: coś zrobił ze swą młodością? Odpowiada na to drugie a pierwsze w porządku logicznym pytanie, nie powiem, że unikiem. Odpowiada połowicznie. Opowiada ze swadą, szeroko i wyczerpująco, co z jego młodością zrobił świat. Jak ją spustoszyła komuna. Jakie szkody wyrządził opresyjny system polityczny. Ile wędzideł narzuciła rodzima kultura, uwikłana od pokoleń w kłótnie realizmu i mitologii, w nużącą dialektykę klęski i rekompensaty.

Skupiając się na tym, czym świat zawinił wobec jego młodości, na warunkach historycznych i kontekstach polityczno-wspólnotowych, na zewnętrzu, narrator-detektyw nie jest w stanie wyśledzić w sobie samym, to znaczy w egzystencji podmiotu, śladów winy za młodość straconą. Nie jest w stanie wyznać grzechu, bo jakby do grzechu w tym względzie się nie poczuwa, metafizyka grzechu znajduje się poza granicami jego pozytywistycznej umysłowości, mówiąc umownie.

Horyzont świadomości narratora, intelektualnego detektywa, który coś prześlepił w swoich dociekaniach, czegoś nie dopatrzył ? nie pokrywa się w całości z horyzontem moralnym autora. Już się o tym mówiło. Ale sięgnijmy po jeszcze jedną książkę Antoniego Libery: Błogosławieństwo Becketta i inne wyznania literackie (2004), zwróćmy uwagę na słowo "wyznania" w jej tytule i na zamieszczony w niej esej "Rachunek sumienia". Wygłoszony jako przemówienie z okazji odebrania Nagrody im. Andrzeja Kijowskiego, przyznanej Liberze w 1999 roku za książkę Madame, tekst ten zaskakuje i porusza tonem samokrytycznym. Lektura "Rachunku sumienia" po lekturze dwuksięgu Madame, Godot i jego cień, uzmysławia nam całą różnicę, jaka dzieli autora tych książek od ich narratora. W odróżnieniu od "bezgrzesznego" bohatera-narratora spychającego winę na okoliczności miejsca i czasu, autor nie szuka poza sobą usprawiedliwień dla błędów, które popełnił.

Stawiając kropkę nad i: Antoni Libera w latach swojej dojrzałości czuje i pojmuje, że grzech straconej młodości, ten sam, który łzami oblewał Paul Verlaine w wierszu Niebo nad dachami, tam... (z tomu Mądrość) - pierwszym utworze przetłumaczonym przezeń w życiu; że grzech naprawdę zmarnowanego czasu, zupełnego odłączenia się i zaniechania bywa wypadkową mniejszej wagi grzechów: nieuważności, małoduszności, egocentryzmu, na skutek których rozmijamy się z powołaniem do spraw, rzeczy i dziejów z prawdziwego zdarzenia, "być może w podobny sposób, jak przyszły autor 'Tropów' [Kijowski] minął był niegdyś człowieka [chodzi o Karola Wojtyłę], który miał w sobie światło i moc odmieniania świata".

Jak możliwe i czy w ogóle możliwe jest odkupienie grzechu straconej młodości? Jeden z komentatorów słynnej Verlaine'owskiej frazy, Jean-Pierre Richard, zresztą nader sceptycznie i krytycznie traktujący myśl poety, tak ją w swej Poezji i głębi wykłada: "grzech straconej młodości zostaje odkupiony w momencie, gdy się go rozpoznaje i wyznaje".

Otóż uroiłem sobie, że Antoni Libera oba powyższe cytaty uczyni ideową osią swojej następnej książki. Książkę zaś dopisze jako ogniwo kluczowe do łańcucha historii o straconych młodościach. Ich lista zarówno w literaturze jak powszechnej nigdy nie była krótka. Nie przypuszczam, żeby była już zamknięta.