Kronika olśnienia

Jacek Wakar "Dziennik" 20 marca 2009

Długo oczekiwaną książkę Antoniego Libery "Godot i jego cień" można czytać na wielu poziomach. Jako owoc badań nad twórczością Becketta, relację z własnego życia, wreszcie świadectwo powołania do służenia wielkiemu artyście i jego dziełu.

O tym, że Antoni Libera postanowił w formie jednej fundamentalnej pracy zawrzeć całe swe beckettowskie doświadczenie, mówiło się nie od wczoraj. Zdobywał je na wielu polach, niepodlegających zresztą jednoznacznej definicji. Wiadomo, że przełożył genialnie wszystkie dzieła dramatyczne autora "Końcówki", i teraz trudno wyobrazić sobie jakikolwiek z nich w innym niż Libery tłumaczeniu. Wyreżyserował wiele z arcydzieł pisarza, w swych przedstawieniach obsadzając największych, żeby wymienić tylko Tadeusza Łomnickiego, Maję Komorowską, Irenę Jun, Zbigniewa Zapasiewicza, Dominikę Bednarczyk. Kompletność pracy badawczej Libery spowodowała nieomal niepostrzeżenie, i bez jego winy, że na polskim gruncie w pewnym sensie "zmonopolizował" Becketta. Sporadycznie pojawiały się inne interpretacje, z rzadka tłumaczenia, czasami przedstawienia. Wobec rozmiaru i znaczenia dzieła Libery musiały jednak być traktowane jako marginalia. Sam Antoni Libera zyskał nieformalny status strażnika pieczęci, gdy idzie o spuściznę Becketta. Przyjął tę rolę jako coś naturalnego i zasłużonego, co wydaje się całkiem oczywiste. I pielęgnował ją, choćby wtedy, kiedy na scenie odczytywał sztuki wielkiego Irlandczyka. Było i jest w tym coś zadziwiającego - samoogranicze - nie własnej autonomii artystycznej na rzecz bezwarunkowej wierności literze oryginału. Czasem wydawało się to drażniące, poza tym strażnik mimo woli ulegał pod naporem osobowości partnera. Tak było, gdy genialną kreację Krappa dawał Tadeusz Łomnicki. Rozsadzał siłą swego aktorstwa rygor tekstu Becketta, ale był zgodny z jego duchem. A przy tym - znów w zgodzie z pisarzem - wypełniał scenę Malarni w warszawskim Studio wściekłym i bezradnym człowieczeństwem.

Zatem po książce Libery można było od pierwszych doniesień spodziewać się podsumowania wspólnej z Beckettem drogi i upatrywać w niej podsumowania niedokończonego jeszcze dzieła. Oczekiwaniom towarzyszyły jednak pytania. Czy w Liberze przeważy badacz, czy mający na koncie wielki beletrystyczny sukces ("Madame") autor opowieści? Czy wreszcie nad "Godotem i jego cieniem" nie zaciąży zbyt mocno forma naukowego wywodu, wykładu piewcy spuścizny autora "Kroków", który wie o nim więcej niż ktokolwiek inny? I czy w efekcie szykowany tom nie okaże się lekturą wyłącznie dla wybrańców? Takich, co rozumieją dokładnie drogę i życiowy wybór Antoniego Libery, a w dziele Samuela Becketta znajdują upodobanie? Bo ilu byłoby takich czytelników? Próżne obawy. "Godot i jego cień", pisany językiem kunsztownym, chociaż oszczędnym, jest komunikatywny dla szerokiego grona odbiorców. Owszem, zdarzą się pewnie czytelnicy, którzy ominą niemal matematyczne rozbiory niektórych utworów Becketta, ale dla nich są inne fragmenty książki. Generalnie nie jest to wcale pozycja hermetyczna.

Libera nie zapomina o grze z czytelnikiem. Jest mu tym łatwiej, że jego przygoda z Beckettem sama w sobie jest czymś w rodzaju gry, której reguły zna tylko i wyłącznie opatrzność, a może przeznaczenie. Pierwszy spektakl w dorosłym teatrze - "Czekając na Godota" w warszawskim Współczesnym, oglądany dzięki litości rodziców w wieku lat ośmiu w roku 1957.11 lat później spotkanie z Arnoldem Meyerem, który przekazał młodemu Liberze roczniki "Dialogu" od jego powstania (był w nich Beckett) przed przymusowym wyjazdem z Polski w roku 1968, a potem roztoczył nad nim szczególną korespondencyjną opiekę. Rok później Nobel dla Becketta, pierwsza próba wyreżyserowania "Końcówki" w teatrze studenckim. Wreszcie pierwsza podróż do Sztokholmu, która nieoczekiwanie znalazła swoje rozwinięcie w Paryżu. Beckett kupowany u bukinistów za wszystkie franki, wizyta w księgarni Les Ćditions de Minuit. Potem kolejne wyjazdy, spotkania z Davidem Warrilowem, wcześniej z Rogerem Blinem, którzy geniusz Becketta wzbogacili własnym teatralnym przeżyciem i oddali mu własny artystyczny kunszt. Spacery po Londynie szlakiem Murphytego z powieści autora "Komedii", kolejne odkrycia nowych nietłumaczonych na polski dzieł, a od pewnego momentu własne tłumaczenia. Libera chodzi po śladach Becketta, dociera nawet do jego kamienicy, ogląda z bliska skrzynkę na listy. Bawi się w detektywa na tropie własnego Mistrza, zdając sobie sprawę z absurdalności tej roli. A z drugiej strony zdaje się, jakby nie on sam kierował własnymi krokami, jakby był tylko narzędziem, pionkiem na planszy w dziwnej grze. Rzeczy - tak to przedstawia w książce - dzieją się same, decyzje zapadają nieomal poza nim. Dzieje się tak od momentu, kiedy młodzieńcza fascynacja przestaje być przypadkową igraszką, stając się częścią własnej tożsamości.

"Godot i jego cień" każe spojrzeć na Antoniego Liberę zupełnie inaczej. Oto człowiek, który świadomie przyjął własne powołanie i pozwolił, by stało się treścią życia. Postanowił pójść w służbę - traktowaną jak najdosłowniej - dziełu innego większego od siebie. Brzmi to jak poświęcenie, ale w wyborze Libery jest oczywistość i naturalność, które wcale nie domagają się tłumaczenia. Libera zresztą nie narzeka na swój los. Owszem, kilkakrotnie przypomina, że wykonywał życiowy bilans i zawsze wypadał on marnie. Mimo to zanurzenie w Becketcie pozwoliło mu związać z nim także własne nazwisko. Dzieło Libery jest bowiem również próbą zbudowania własnego mitu - człowieka w szczególny sposób naznaczonego, wytypowanego do takiej właśnie życiowej drogi. Antoni Libera wcale nie całkiem żartem, jak mi się wydaje, przytacza cały szereg koincydencji łączących daty z jego życiorysu z faktami z artystycznej biografii Becketta. Można uśmiechnąć się na moment przy tych fragmentach, ale i wtedy książkę Libery pochłania się niczym najlepszy kryminał. "Godot i jego cień" to dzieło niezwykle pojemne. Jest w nim dogłębna analiza twórczości Becketta, jest ślad fascynacji autora Zachodem i buntu przeciw komunistycznemu reżimowi. Można odnaleźć także opowieść o inicjacji w świat literatury, wreszcie sekwencje niemal beletrystyczne, naszpikowane celnymi obserwacjami ludzi i miejsc. Największe wrażenie robi jednak wpisana w "Godota i jego cień" kronika olśnienia. Dlaczego padło na Samuela Becketta? Dlaczego w '57 grali akurat "Czekając na Godota", a nie sztukę innego dopuszczonego po odwilży zachodniego pisarza? Czy to by coś zmieniło, skoro Antoni Libera odkrył w dziele Becketta sztukę, która jest?