Bezlitosna drobiazgowość

Wanda Zwinogrodzka

Madame Antoniego Libery niewątpliwie odniosła sukces rynkowy. Zwyciężyła w konkursie wydawnictwa "Znak", pierwszy nakład rozszedł się w kilka miesięcy, krytycy przyjęli powieść przeważnie z dużą przychylnością, niektórzy - jak Tomasz Burek - wręcz z entuzjazmem.

Przyczyny tego stanu rzeczy nietrudno wskazać. Madame skonstruowana została dostatecznie przemyślnie, by zainteresować zarówno uczonych literaturoznawców jak i szeroki krąg czytelników. Tym pierwszym proponuje wyrafinowaną, metatekstową zabawę - bogaty zasób aluzji literackich, zaskakującą niespodziankę w trybie prowadzenia narracji, język, którego kunsztowna grandilokwencja opatrzona jest cudzysłowem ironii, wreszcie skomplikowany system organizacji tekstu na podobieństwo utworu muzycznego, w którym raz wprowadzone motywy powracają po wielokroć, tworzą pajęczą sieć wzajemnych odniesień i wielopiętrowych znaczeń. Wszystkie te gry i zabawy literackie stanowią jednak tylko autorską propozycję, z której można korzystać albo nie - wedle woli. Przeciętny zjadacz literatury, zainteresowany przede wszystkim następstwem fabularnych zdarzeń może tę sferę po prostu zignorować wciągając się bez reszty w wartki bieg akcji. Fabułę śledzi się z zapartym tchem, nosi ona bowiem znamiona po trosze romansu, po trosze ? powieści detektywistycznej. A co więcej służy analizie problemu, który bezpośrednio, osobiście i boleśnie dotyczy znacznej części dorosłych Polaków.

Mam na myśli tych, którzy jakąś część życia strawili w peerelu, a równocześnie nie mieli i nadal nie mają złudzeń co do natury ówczesnej rzeczywistości - zniewolonej i znieprawionej. Nieobce im są pytania, które nurtują bohatera "Madame": w jakim stopniu da się obronić sens i wartość własnego losu, skoro jego wątek wpleciony został w osnowę epoki zdegradowanej, hańbiącej, godnej potępienia? Skoro wypadło żyć w świecie, którego zwyrodniałych reguł nie umiało się zaakceptować, choć zarazem trzeba się im było podporządkować?

Bohaterem ( i narratorem) Madame jest - co zresztą wychodzi na jaw dopiero na ostatnich stronicach - 35-letni pisarz, który w mrocznym okresie po ogłoszeniu stanu wojennego (1982-83) spisał opowieść opartą na doświadczeniach i przeżyciach własnej młodości. Szczegółowo zrekonstruował w niej wydarzenia z lat 1966-67, kiedy był uczniem ostatnich klas warszawskiego gimnazjum, na koniec pokrótce przedstawił wypadki następnego pięciolecia, kiedy studiował już na Uniwersytecie Warszawskim.

Otóż, jak wyznaje bohater, jednym z największych problemów jego młodości była głęboka niechęć do świata, w który wkraczał rozpoczynając świadome życie. I nie chodziło bynajmniej o jakiś stereotypowy, młodzieńczy bunt przeciw autorytetom, rodzicom lub nauczycielom. Jego frustracja, poczucie zawodu i zniechęcenia dotyczyły znacznie głębszych pokładów rzeczywistości, która w swej istocie wydawała mu się miałka, bezbarwna i licha. To przekonanie zakorzenili w nim przede wszystkim dorośli wyrażając się z pogardą o epoce współczesnej i przeciwstawiając jej mizerii świetność epok minionych. "Dawniej to były czasy!" głosi tytuł pierwszego rozdziału przywołując opinię, z którą bohater styka się na każdym kroku.

Jego osobiste doświadczenie przemawia za jej słusznością. Nie pozwala ono oczywiście zweryfikować pochlebnej oceny przeszłości, dostarcza jednak aż nadto wielu dowodów, że teraźniejszość zasługuje raczej na pogardę niż uznanie. Tu wypada dodać, że bohater wychowuje się w środowisku inteligentów, siłą rzeczy, oczywiście "przedwojennych", którzy kształtują jego zainteresowania według tradycyjnych wzorów (lekcje francuskiego, nauka gry na fortepianie, ambitne lektury), a ponadto, świadomie i mimochodem, przekazują mu własną nieufność do "przodującego ustroju": w domu nieustannie słychać - z trudem przebijający się przez warkot zagłuszarek - głos Wolnej Europy, przyjaciel rodziców, Konstanty Monteń, wyjaśnia chłopcu te wątki dziejów najnowszych, które szkolne podręczniki gruntownie zakłamują. Taki rodzaj edukacji zwiększa oczywiście krytycyzm bohatera wobec otaczającego świata.

Stwierdziwszy, że świat ten nie odpowiada jego wyobrażeniom, postanawia go przetworzyć ? oczywiście w skali, jaka jest mu dostępna, co w praktyce oznacza szkolny mikrokosmos. Próbuje zatem ubarwić nudę i pospolitość uczniowskiej egzystencji i najpierw zakłada zespół jazzowy. To kończy się jednak sromotną porażką. Zamiast w fascynujących "jam sessions" - o których marzy kultywując legendę ?swinging fifties? - przychodzi mu wystąpić w koncercie wieńczącym żałosny festiwal chórów szkolnych. Występ ten wprawdzie przynosi mu niejaki sukces, bo zdobywa aplauz rówieśników, ale dzieje się to kosztem złamania szkolnej dyscypliny, pociąga więc za sobą rozwiązanie zespołu. Bohater podejmuje zatem kolejną próbę: znacznym wysiłkiem przygotowuje z kolegami spektakl teatralny. Tu znów spotyka go rozczarowanie. Przedstawienie  wygrywa wprawdzie w Przeglądzie Scen Amatorskich, ale jest to iście Pyrrusowe zwycięstwo: nagrodę stanowi popis w obskurnej sali konferencyjnej Miejskiego Domu Kultury przed "zorganizowaną" widownią (żołnierze i emeryci) oraz zegarek marki "Ruhla", tandetny wyrób socjalistycznego przemysłu będący symbolem złego gustu i przedmiotem obiegowych dowcipów. Wrażliwego marzyciela o artystycznej duszy to zderzenie z realiami parcianej rzeczywistości lat 60. gruntownie zniechęca. Chłopiec przestaje wierzyć, że uda mu się ocalić własne życie od banalności i szarzyzny, którą postrzega wokół siebie.

Toteż trzecią próbę podejmuje już nie z rozmysłu, ale pod wpływem nieodpartej emocji: oto w klasie maturalnej zakochuje się w 32-letniej nauczycielce języka francuskiego, która jest zarazem dyrektorką liceum. Wybór ten zresztą wydaje się zgoła nieprzypadkowy, Madame bowiem sprawia wrażenie emisariuszki innego świata niż ten, którego bohater nie potrafi zaaprobować - uosabia nie "lepszą przeszłość", gdzie chłopiec dotąd szukał wzorów, ale "lepszą cywilizację" - cywilizację Zachodu. Nosi eleganckie, "zachodnie" stroje, używa perfum Chanel, ma nienaganne maniery, urzeka błyskotliwą inteligencją i dowcipem znamionującym polor francuskiej kultury. Zakochany maturzysta, świadom, że - choćby z uwagi na różnicę wieku - jego miłość rokuje nader wątłe nadzieje na urzeczywistnienie w sferze faktów, podejmuje przewrotną grę, której celem jest urzeczywistnienie tego uczucia w sferze symbolicznej a dokładnie - poprzez słowa "które mieniłyby się znaczeniami, a także zyskiwałyby na sile: stawałyby się czymś więcej niż tylko środkiem komunikacji, stawałyby się pewnego rodzaju faktami". Inaczej mówiąc - i nieco upraszczając - chodzi o taki rodzaj kontaktu z Madame, który pozwoliłby wyrazić, wzbudzić i rozładować emocje na poziomie werbalnym.

Żeby w tej ryzykownej grze umocnić nieco swoją pozycję bohater próbuje zdobyć jak najwięcej informacji o życiu Madame. To prywatne śledztwo przynosi zgoła nieoczekiwane rezultaty, które jednakowoż ugruntowują różne wcześniej powzięte mniemania. Z jednej strony bohater dowiaduje więcej o odrażającej naturze rzeczywistości, w której żyje i o jej zbrodniczych korzeniach, z drugiej - przekonuje się, że Madame w istocie należy do innego świata, wychowała się bowiem we Francji, do komunistycznej Polski trafiła wbrew swej woli i od tej pory nie ustaje w wysiłkach, by się stąd wydostać.

Wszystko to sprawia, że gra, którą podjął, przynosi mu raczej poczucie klęski niż sukcesu - udaje mu się wprawdzie zyskać sympatię Madame, a nawet odbyć z nią ową wieloznaczną rozmowę, o jakiej marzył, nie zaspokaja to jednak jego pragnień. W chwili zaś, gdy wydają się one bliskie zaspokojenia, gdy po balu maturalnym odprowadza nauczycielkę do domu i aura wzajemnej fascynacji wzbudza w nim nadzieję na pocałunek słyszy: "Nie... Nie tym razem... Jeszcze nie... I nie tu oczywiście..."

No właśnie: "nie tu"! Następnego dnia Madame wyrusza na zawsze do wytęsknionej Francji i tym samym z kretesem znika z horyzontu ponurej rzeczywistości, na którą bohater jest skazany. Jego dalsze losy znamy tylko pobieżnie, ale wystarczająco dobrze, by przekonać się, że w ciągu następnych lat nie zdołał się ani pogodzić z tym wrogim światem, ani tym bardziej oddziałać nań w stopniu, który zapewniłby mu przynajmniej poczucie celowości dalszych wysiłków. Toteż ostatecznie, po wprowadzeniu stanu wojennego, osiadł na mieliźnie emigracji wewnętrznej, podtrzymywany na duchu jedynie nadzieją ucieczki - śladem Madame - na Zachód.

Nie oznacza to jednak, że odpowiedź na pytanie o możliwość ocalenia sensu własnej egzystencji wbrew fatalnym okolicznościom jest jednoznacznie negatywna. W subiektywnej perspektywie bohatera, istotnie, sprawa właśnie tak się przedstawia. W tej perspektywie poczucie sensu sprowadza się do jakoś rozumianej satysfakcji życiowej, moralnego komfortu, który pozwala oglądając się wstecz stwierdzić: owszem, miałem dobre, ciekawe życie, w znacznym stopniu udało mi się zrealizować to, co sobie zamierzyłem. Takich słów bohater Madame wypowiedzieć nie może.

Wszelako w perspektywie obiektywnej, tej, która wykracza poza horyzont indywidualny, sens jednostkowej egzystencji wyznacza nie osobista satysfakcja, ale znaczenie owej egzystencji dla innych ludzi, to, co wnosi ona do ich życia, do życia zbiorowości, w obrębie której upływa. I czy jest to wkład o charakterze destruktywnym, czy raczej inspirującym.

Otóż w takiej perspektywie życie bohatera powieści, jak się okazuje, ujawnia swą niekwestionowaną wartość. Przekonuje o tym incydent z 72 roku, gdy niegdysiejszy adorator Madame, obecnie student piątego roku romanistyki powraca do swojego gimnazjum, aby odbyć tam praktyki nauczycielskie. Wtedy to najzdolniejszy z ówczesnych maturzystów prosi go o rozmowę. Wynika z niej, ku osłupieniu naszego bohatera,  że oto... sam stał się herosem szkolnego mitu o dawnych, lepszych czasach, w których życie było barwne, ekscytujące i pełne fantazji. Wątpliwa kariera jazzbandu w uczniowskiej legendzie przybrała postać upojnych "jamsessions", amatorski popis w Domu Kultury w zbiorowej pamięci utrwalił się jako Teatr Szekspira, a historia z Madame - jako wielki romans! Ta nieoczekiwana pointa pozwala bohaterowi pojąć naturę mitu przeszłości - którego, jak pamiętamy, sam był wyznawcą - i tym samym uwolnić się spod jego magnetyzującego wpływu. Nie ośmiela się on jednak pozbawić tej mitologicznej wiary swojego ucznia, toteż - zresztą w dość przewrotny sposób - utwierdza go w przekonaniu o prawdziwości własnej legendy. Gdy na pożegnanie spogląda mu w oczy, widzi, że są "wielkie jak spodki i pełne bezbrzeżnej tęsknoty". Tęsknoty, która - wolno domniemywać czytelnikowi - teraz temu z kolei maturzyście każe podejmować usilne próby ocalenia własnej egzystencji, każe piąć się wzwyż, pomimo że zwyrodniała rzeczywistość zniechęca do działania, pcha w przepaść inercji i bylejakości. Tym samym mit, stworzony na kanwie niegdysiejszych poczynań bohatera spełni rolę inspirującą, będzie stanowił pozytywny impuls w życiu szkoły. Dzięki temu egzystencja subiektywnie chybiona, w perspektywie obiektywnej zyska wartość i sens.

W kontekście dyskusji, jaka toczy się u nas - zresztą raczej okolicznościowo niż systematycznie - wokół peerelowskiej przeszłości, powieść Libery zdumiewa trafnością obserwacji i przenikliwością sądu. Skutecznie podważa stereotypy, uproszczenia i mętne półprawdy kierujące ową dyskusję na manowce moralne i intelektualne.

Przede wszystkim autor starannie portretuje potoczne realia "przodującego ustroju" - toporną i zarazem tandetną estetykę przedmiotów codziennego użytku; grubiańskie, zdziczałe obyczaje; upokorzenia doznawane na każdym kroku - w urzędzie, autobusie, miejscu pracy; idiotyzm imprez rozrywkowych i propagandowych dla plebsu oraz fałszywy blask "elitarnych" konwentykli; żebraczą kondycję w stosunkach z Zachodem; obrzydliwe układy zawierane w imię mizernych przywilejów jak lepsza posada, większe mieszkanie, paszport. Wszystko to Libera przypomina z bezlitosną drobiazgowością, wobec której nie może ostać się żadna z sentymentalnych, postkomunistycznych utopii relatywizujących ocenę peerelu.

Co więcej Madame pokazuje, że od tych realiów żadną miarą nie dało się uciec, toteż świadomość ich paranoicznej natury była nader rozpowszechniona. W kręgu, w którym porusza się bohater nikt bodaj nie żywi idealistycznych złudzeń. Co najwyżej zdarzają się tacy, którzy ideologię traktują jak obowiązującą konwencję i gotowi są jej się podporządkować: gorliwie jak wicedyrektor szkoły, bezmyślnie jak klasowa prymuska albo z ironicznym dystansem jak działacz szkolnego ZMS. Obserwacja ta stoi w jawnej sprzeczności z obłudnym twierdzeniem, jakoby prawdziwa natura systemu  przez długie lata pozostawała ukryta i trzeba było takiego czy innego kryzysu - np. Marca'68 - by ją zrozumieć. Nie przypadkiem zapewne akcja powieści w swym głównym nurcie toczy się  p r z e d  Marcem - tym dobitniej wychodzi na jaw, że naturę ustroju łatwo było rozeznać nawet w okresie tzw. małej stabilizacji. Ta diagnoza wywołała niekłamaną irytację recenzenta "Gazety Wyborczej": "jest to wersja przeszłości niewiarygodna, ale wygodna, bo wybielająca społeczeństwo i przerabiająca nas, wbrew złu i głupocie, w anioły bądź ofiary".

Najwidoczniej recenzent "Gazety" jest zwolennikiem kolejnego uproszczenia, które powieść Libery ujawnia: o powszechnej współodpowiedzialności za zło i głupotę peerelu. Zgodnie z tym stanowiskiem, nikt, kto przeżył jakąś część dorosłego życia pod komunizmem - i w dodatku nie wystąpił do otwartej z nim walki - nie może surowo potępiać ówczesnej rzeczywistości, ponieważ w jakimś stopniu jest ona tożsama z jego własną biografią. Tym samym jednoznaczna ocena dorobku minionej epoki pociąga za sobą konieczność zakwestionowania dorobku własnego życia.

Madame przekonuje jednak, że relacje między jednostką a światem, w którym realizował się jej los były o wiele bardziej skomplikowane, a obiektywną wartość indywidualnej egzystencji można było obronić na bardzo rozmaitych płaszczyznach - nie tylko  w przestrzeni politycznej, ale także choćby w przestrzeni mitycznej, jak stało się w przypadku bohatera powieści. Ta sugestia - jeśli przekona czytelników - może uwolnić ich spod presji moralnego szantażu, jakiemu bywają poddawani przez zwolenników powszechnej współodpowiedzialności.

I oby się tak stało.