Błogosławieństwo Becketta

Było to na początku maja 1986 roku w Paryżu.

Pojechałem tam na sympozjum literackie, zorganizowane dla uczczenia 80. rocznicy urodzin Samuela Becketta, pisarza dla mnie - ze współczesnych - najważniejszego, którego od lat tłumaczyłem, komentowałem i wystawiałem w teatrze i z którym od połowy lat 70. pozostawałem w stałym kontakcie korespondencyjnym.

Po sympozjum umówiliśmy się na tradycyjne spotkanie. Beckett zaproponował, jak zwykle, Café Français w hotelu PLM, który znajduje się naprzeciwko jego domu przy Boulvard Saint Jacques. Przybyłem na miejsce nieco wcześniej i zająłem stolik, przy którym siedzieliśmy poprzednim razem, kilka lat temu.

Beckett przyszdł z właściwą sobie punktualnością, punkt dwunasta, ani minuty później. Na spotkania nie związane z projektami czy przedsięwzięciami artystycznymi przychodził zazwyczaj bez niczego, "z pustymi rękami", jak lubił to określać. Tym razem trzymał w ręce jakąś niewielką książkę. Jak się wkrótce okazało, było to stare, mocno zczytane wydanie Effi Briest Teodora Fontane.

Przyjaciele Becketta i znawcy jego twórczości wiedzą, że była to jedna z jego ulubionych powieści, do której nieraz wracał i do której nawiązywał również w swoich utworach. "Pośpieszmy się", mówi Pan Rooney do swojej starej żony w słuchowisku Którzy upadają, "posiedzimy sobie w domu przy ogniu. Zaciągniemy zasłony. Poczytasz mi trochę. Czuję, że Effi zdradzi męża z majorem." A stary Krapp z Ostatniej taśmy, nagrywając ją, marzy: "Effi... Z nią to byłbym szczęśliwy, tam nad Bałtykiem, pośród sosen i wydm". Bo akcja tej powieści dzieje się koło Szczecina - miasta, które obecnie należy do Polski.

Ja również zdawałem sobie sprawę z tych wszystkich odniesień i nawiązań. Dlatego też pod koniec rozmowy, gdy zapadło nad stolikiem owo legendarne milczenie, które poznał chyba każdy, kto choć raz spotkał się z tym pisarzem, zapytałem nieśmiało:

- Czyta pan znowu Effi?

Odpowiedział, parafrazując kwestię Krappa:

- Tak... stronę dziennie, kosztem oczu.

- I znowu łzy? - podjąłem dalszym ciągiem tamtej kwestii.

Uśmiechnął się blado, rozpoznawszy własny tekst.

- Nie, aż tak daleko się nie posuwam.

Zdobyłem się na odwagę i zadałem pytanie zasadnicze:

- Dlaczego tak lubi pan tę powieść?

Upłynęła długa chwila, zanim usłyszałem odpowiedź.

- Marzyłem kiedyś, aby coś takiego napisać. I coś z tego marzenia zostało mi do dziś. Bo przecież  n i e  napisałem. A nie napisałem... - zawiesił głos.

- A nie napisał pan... - ciągnąłem go bezczelnie za język.

Znów uśmiechnął się blado, po czym odrzekł, rozkładając ręce:

- Bo... urodziłem się za późno. Teraz już tak się nie pisze. Teraz pisze się o wiele gorzej. - Spojrzał na mnie i dodał żartobliwie: - Ale niech się pan nie martwi. Świat się zmienia. Może panu się uda.

Było to moje ostatnie spotkanie z Beckettem. Potem rozmawialiśmy już tylko przez telefon. Pisarz zmarł w grudniu 1989.

Kiedy w kilka lat później zdecydowałem się, aby napisać własną powieść, nie zamierzałem podążać szlakiem mojego mistrza. Moje aspiracje były znacznie skromniejsze. Chciałem jednak, aby w jakiś sposób pojawił się on w moim utworze (niczym sylwetka Hitchcocka w jego własnych filmach), i miałem już kilka pomysłów na stworzenie takiego "widma". Aż nagle przypomniało mi się tamto ostatnie spotkanie w Paryżu i owe słowa wypowiedziane pod koniec. Ależ oczywiście! ? pomyślałem. Tak właśnie powinienem zacząć!

To stąd właśnie pierwsze zdanie mojej powieści:

Przez wiele lat nie opuszczało mnie poczucie, że urodziłem się za późno.

i stąd jego zaprzeczenie na końcu:

I wtedy pomyślałem, że jednak nie urodziłem się za późno.

A kiedy w roku 1999 przyszło do tłumaczenia powieści na angielski, wykonałem jeszcze jedno posunięcie.

Beckett miał nadzwyczajny słuch muzyczny i poetycki i przechowywał w pamięci rozmaite frazy i całe wiersze, które odznaczały się szczególną urodą i rytmem. Jednym z takich cytatów było słynne zdanie z Finnegan's Wake Joyce'a (który to utwór tłumaczył był na francuski i komentował w młodości), opisujące kolistą ulicę Giambattisty Vico w Dublinie. Napisane jest ono rytmem jambicznym i brzmi:

The Vico road goes round and round to meet where terms begin.

[Ulica Vica skręca wciąż, by się u kresu zacząć.]

Opowiedziałem o tym mojej tłumaczce na angielski, przytoczyłem cytat z Joyce'a i poprosiłem, aby pierwsze zdanie mojej powieści postarała się ułożyć w tym samym rytmie. I oto jak zadanie zostało wypełnione:

For many years I used to think I had been born too late.

Dziś nie mam wątpliwości, że sukces Madame zawdzięczam w dużej mierze "błogosławiństwu" Becketta i jego duchowi, który nad wszystkim czuwał.