Liryki lozańskie

Liryki lozańskie

 

                                                                                               Jerzemu Pilchowi

 

Nadarzyła się wreszcie szczególna okazja. Gustaw otrzymał zagraniczne stypendium twórcze.

Tak, choć Gustaw niczego w swym życiu jeszcze nie opublikował, choć był autorem zaledwie pomysłów, notatek, kunsztownych zdań początkowych i eliptycznych puent, znano go już szeroko, i to nie tylko w Krakowie. Wiele o nim mówiono, a nawet dyskutowano niejedną z jego idei i cytowano jego złote myśli. Tak, chociaż jego artyzm, jego niezwykły styl i sposób widzenia rzeczy nie odcisnęły jeszcze swojego trwałego piętna w postaci drukarskiej farby odbitej na papierze choćby najpośledniejszej literackiej gazetki – był już sławny. Nie tylko. Był również doceniony. Bo jak inaczej rozumieć przyznanie mu tego stypendium?  M u s i a n o  się na nim poznać. Zapewne setki rozmów, których był bohaterem, dziesiątki mistrzowskich sformułowań, którymi hojnie i z ufnością, iż nikt sobie ich nie przywłaszczy, szafował na lewo i na prawo, zapewne to wszystko razem złożyło się na legendę, która dotarłszy, gdzie trzeba, zrobiła swoje.

Dlaczegóż by nie wyróżnić – padały z pewnością głosy na obradach komisji – dlaczegóż by nie wyróżnić zagadkowego Gustawa? I cóż z tego, że nic nie napisał? I cóż z tego, że nie jest już pierwszej młodości? Dlaczego mamy ciągle ulegać rutynie i w kółko popierać corocznych debiutantów, których prace, jakkolwiek dobrze by rokowały, a nawet jeśliby były początkami świetnymi, niosą przecież już w sobie, przez sam fakt dokonania, zdradziecki zalążek końca? Czyż nie lepiej odstąpić od tej dwuznacznej zasady i – raz przynajmniej – nagrodzić Wielkie Niespełnienie? Dać szansę Niespełnionemu, aby wreszcie się spełnił? Zresztą – po cóż spełnił! By się dalej  n i e  spełniał, bo czymże jest Skwarne Lato, a nawet Burzliwa Wiosna wobec Wielkich Nadziei, jakie każde z nich budzi?

Tak, tak – przeważała pomyślna dlań decyzja – trzeba nagrodzić Gustawa. Któż dzisiaj, tak jak on, ma odwagę   n i e  pisać? Któż z taką wytrwałością, z takim uporem godnym lepszej sprawy... milczy, nim zaczął mówić? A zatem niech milczy dalej, niech dalej snuje swój wewnętrzny poemat, którego złote okruchy, niczym robaczki świętojańskie, będą co jakiś czas błyskać w ezoterycznej przestrzeni!

Więc tak zapewne – może nie jednogłośnie, może z jednym głosem przeciw i dwoma wstrzymującymi się – przegłosowano kandydaturę Gustawa.

Dalszy modus operandi Fundacji na pewno wyda się niejednemu dziwny czy wręcz niepoważny, ale to tylko pozory.

Gustaw o przyznanym mu stypendium nie dowiedział się bowiem ani za pośrednictwem Instytutu, ani Związku Literatów Polskich, do którego zresztą, naturalnie, nie należał, a który, co więcej, był w owym czasie jeszcze zawieszony, ani nawet drogą pocztową. O przyznanym mu twórczym stypendium Gustaw dowiedział się od pewnego szwajcarskiego humanisty, który przybył do naszego świętego miasta – nie po to jednak, by zwiedzać jego najświętsze zabytki lub wziąć udział w jakimś naukowym sympozjum, lecz najwyraźniej – z tajną misją. Jak wiadomo, nie były to lekkie czasy i znajdowaliśmy się pod baczną uwagą całego cywilizowanego świata.

Gustaw, najwytrawniejszy już wówczas w Instytucie przewodnik cudzoziemskich humanistów, spacerował z dalekim potomkiem Winkelrieda wokół Rynku i usiłował mu objaśnić dialektyczną wartość nudy i szarzyzny w kraju opanowanym przez komunizm, zwłaszcza komunizm wojenny czy przynajmniej zmilitaryzowany. Pełen godności i dumy, starał się przekonać Szwajcara, iż dla artysty taka sytuacja jest tylko pozornie niekorzystna. W istocie bowiem, poprzez straszliwe ograniczenia, daje mu ona nieocenioną szansę wydania z siebie perły.

– Cóż tam wy, nad Lemanem, w Lozannie, nad Aarą! – mówił z przyjaznym współczuciem. – Macie wszystko: zegarki, czekoladę, sery. Najlepsza organizacja, punktualność, czystość. Najwyższy w Europie standard. Najwyższy przychód na głowę. I cóż z tego! Nuda i jałowizna. Zbytek. Przesyt. Brak potrzeb. My zaś – kontynuował – my zaś nie mamy nic, żyjemy w nagich ścianach, za to jednakże... za to... – lecz tutaj, czy że nie umiał dobrać odpowiedniego słowa, czy że mu coś przerwało, nie dokończył, i Szwajcar odniósł wrażenie, iż Gustaw się skarży na los.

May I help you? – zapytał sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki.

– Nie, nie, nic nie rozumiesz! – zamachał rękami Gustaw. – Jeszcze nie dokończyłem. Niższość, rozumiesz?... Gorszość... Inferiority complex... Secondclass quality... To wszystko razem... daje szansę na wyższość, na lepszość, na wybicie się, na Ascension!... Niedojrzałość... Gombrowicz... I hope, you have read him. Tak-tak, tylko poprzez upadek, poprzez sięgnięcie dna można się wspiąć na wyżyny i stanąć jak nasz Kordian, nasz romantyczny bohater, na samym szczycie Mont Blanc. Na Alpach w Splügen! Ach, stanąć tam, choćby na chwilę! Ach, choćby i u podnóża!

I wtedy to nastąpiło. Szwajcarski humanista pokiwał ze zrozumieniem głową i zaprosiwszy Gustawa do hotelowego baru, przekazał mu dobrą nowinę.

Z długiego wywodu cudzoziemskiego gościa Gustaw niewiele wprawdzie zrozumiał – Szwajcar mówił półgłosem (co w oczywisty sposób świadczyło o wadze sprawy) i coraz to wtrącał francuskie lub niemieckie słowa – istota sprawy była jednak absolutnie klarowna:

podróż i wiza – na koszt własny;

lokum i utrzymanie – coś się znajdzie, coś się wymyśli;

kieszonkowe – raczej nie liczyć, ale i nie wykluczać, albowiem kto wie, kto wie?

– A zaproszenie? – zapytał Gustaw konspiracyjnym szeptem. – And invitation?... Einladung?... L'invitation? Bez zaproszenia daleko nie zajadę. No invitation – no passport. Ohne Einladung – keine schweizerisch Visum.

Don't worry – przerwał mu Szwajcar. – I'll bring it from Warsaw.

From Warsaw? – zdziwił się Gustaw.

Yes, yes, from Warsaw – odparł spokojnie Szwajcar. – Zaproszenie można załatwić w szwajcarskiej ambasadzie.

W tym momencie wszystko dla Gustawa stało się wreszcie jasne.

Fundacja, świadoma wszelkich trudności i przeszkód, na jakie są wystawieni obywatele tej części Europy, a zwłaszcza opozycyjni twórcy i intelektualiści, świadoma wszelkich zagrożeń i niebezpieczeństw, na jakie skazuje ich totalitarny system, takich chociażby jak:

nabrzmiałe zawiścią stosunki panujące w Instytucie; trwająca tam nieustannie wojna podjazdowa; kopanie wilczych dołów; wzajemne rycie pod sobą i zastawianie wnyków;

dalej: selekcja negatywna stosowana w Związku Literatów; utrącanie wybitnych, forowanie miernot; nagradzanie służalców kosztem niezależnych;

dalej: biurokracja; powolność i zła wola gnuśnych urzędników, ich chytrość na łapówki, zdolność do szantażu;

no i na koniec: cenzura – kontrola korespondencji;

Fundacja zatem, wiedząc o tym wszystkim, a przy tym zdając sobie sprawę z osobliwości swojego wyboru, czyli biorąc pod uwagę, iż w kraju wyróżnionego twórcy werdykt wzbudzi z pewnością nie lada kontrowersje, postępuje nad wyraz rozważnie i przemyślnie. Wysyła z tajną misją swojego człowieka, który niby prywatnie dociera do laureata i upewniwszy się, że to on właśnie, powiadamia go o stypendium. Lecz żeby nie robić szumu, nie zwracać niczyjej uwagi, zarówno w środowisku, jak i w biurze paszportów, nie wręcza mu żadnego oficjalnego pisma, lecz ustaliwszy szczegóły, wystawia mu zwykłe turystyczne zaproszenie.

Że podróż nie opłacona? Że kieszonkowe niepewne? I cóż w tym takiego dziwnego? A bo to nie wiadomo, jak poważne trudności przeżywają na świecie fundacje kulturalne, uniwersytety, ośrodki naukowe? Tak, tak, nawet w Szwajcarii!

I rzeczywiście, w kilka dni potem, szwajcarski humanista po odwiedzeniu stolicy, w drodze powrotnej do swojej wypucowanej ojczyzny (dla większej konspiracji podróżował własnym samochodem), znów zahaczył o Kraków i wręczył Gustawowi najprawdziwsze szwajcarskie zaproszenie, sowicie opłacone i poświadczone najautentyczniejszymi szwajcarskimi pieczęciami.

Zapraszającym był, oczywiście, szwajcarski humanista, a zaproszonym – Gustaw.

 

A więc był stypendystą! Szykował się do drogi. I to dokąd! Nad Leman. Do Lozanny. Nad Aarę. Szlakiem największych. W ślad za tytanami. Za Adamem, Juliuszem, Zygmuntem. Za Henrykiem, Stefanem, Kazikiem. A przecież i za Jamesem, i za Tomaszem Mannem, nie mówiąc już o Canettim albo o Nabokovie.

Był tak przejęty i pochłonięty załatwianiem formalności paszporto-wowizowych, że całkiem zapomniał o swoim rywalu (kochanku żony Emilki).

Wreszcie wszystko było gotowe. Paszport, wiza, tranzyty, bilet (na autokar, bo taniej).

Dokładnie w tym samym czasie, do wyjazdu szykowała się również Emilka – na kolejny, rzecz jasna, kurs doskonalenia zawodowego. Ale Gustaw zupełnie się tym nie przejmował, przeciwnie, znajdował w tym nawet pewną satysfakcję.

Cóż to za karle sprawy!, myślał o niej z politowaniem, o niej i o swoim rywalu. Znowu te kursy! Te żałosne wykłady i, pożal się Boże, dyskusje. Skretynienie i obłuda. Udają, że jadą się czegoś uczyć, a przecież jadą tylko po to, żeby się gzić po kątach. Wyjazd służbowy! Delegacja! Cóż za żałosny paliatyw podróży! Ale żeby przynajmniej, nawet w tym nędznym wymiarze, mieli trochę rozmachu, odrobinę fantazji! Żeby jechali się gzić tam z pełną premedytacją i oddawali się temu jak prawdziwi smakosze! Gdzież tam. Próżne marzenia. Nawet na to ich nie stać. Będą gwarzyć, mędrkować, spacerować za rączkę, żeby dopiero pod wieczór, gdzieś, ukradkiem, na ławce (bo przecież nie w pokoju, gdzie mieszkają po czworo), skraść sobie nawzajem smętnego całusa, i płonić się zaraz ze wstydu, i wzdychać sentymentalnie: ach, jak ciężko na duszy, jak boleśnie i tęsknie. – Boże, jakie to marne, jakie to karle sprawy! Gdy ja nad Leman, w Alpy, na Stypendium Twórcze, wyklęty, potępiony, przez wszystkich zdradzony, oni na… kurso-konferencję, ten symbol degradacji, socjalistycznej nauki, gdzie w ciżbie tępych gamoni będą odgrywać swe niewolnicze misteria, które w ich ptasiej, kurzej świadomości zapiszą się na pewno złotymi zgłoskami najwyższych wzlotów ducha i miłosnych uniesień. Ech, cóż tam! Co nam zdrady!

 

Wyruszył w sobotę rano.

Droga wiodła przez Czechy, rzęsiście oświetloną Pragę, przez południowe Niemcy, w górę Dunaju, omijając z dala Monachium, siedzibę “Wolnej Europy”; postój i nocleg w Konstancy, nad Jeziorem Bodeńskim; po czym, w niedzielę, dalej, w głąb Szwajcarii, z kolei w górę Renu, do Lozanny, nad Leman.

Uciążliwy lokator (kochanek żony Emilki) całkiem wyparował mu z głowy. Gustaw po prostu o nim zapomniał. Jego myśli zaprzątnięte były teraz zupełnie czymś innym. Co będzie, gdy dojedzie? Czy Frank (tak miał na imię szwajcarski humanista, wystawca zaproszenia), czy Frank wyjdzie po niego na dworzec? Gdzie będzie mieszkał? A przede wszystkim – co z kieszonkowym? Czy dało się… „nie wykluczyć”? Czy magiczne „kto wie” znajdzie szczęśliwy finał? I jak będzie wręczone? W kopercie, w czeku, w gotówce? I ile tego będzie? Czy starczy zaledwie na papierosy, czy jednak również i na koniak albański?... jaki tam koniak albański! – na brandy francuskie albo szkocką whisky?

Myśli te nie dawały mu spokoju. Ze sobą miał bowiem zaledwie dwadzieścia dolarów, które kupił od wulgarnego cinkciarza pod Peweksem i o których wiedział, iż w najlepszym razie wystarczą mu na drobne wydatki w przeciągu dwóch, góra trzech dni.

Pobyt w Szwajcarii rozpoczął się dla Gustawa pomyślnie, nawet bardzo pomyślnie. Frank czekał na niego swym srebrnym Volkswagenem i prosto z dworca zabrał go do rustykalnej restauracji w górach, gdzie raczyli się – dokładnie tak jak marzył – szkocką whisky i francuskim koniakiem. A do jedzenia popijali jeszcze zimne bawarskie piwo. Frank był w świetnym nastroju. Coraz to klepał Gustawa po plecach i wznosząc kielichy lub szklanki wołał wesoło “Salut!”

Po obiedzie zaproponował małą przejażdżkę. Najpierw miasto: najważniejsze ulice i place, następnie – mityczny Leman.

Frankowi nie zamykały się usta. Gadał jak nakręcony. Coraz to puszczał kierownicę i wskazywał na coś ręką. Gustaw po sutym posiłku, solidnie przy tym zakrapianym, poczuł się ociężale i sennie. Aż w pewnym momencie całkiem się wyłączył i przestał zwracać uwagę na impulsywne tyrady swojego cicerone. Resztki otępiałej percepcji łowiły już tylko jedno: czy Frank w ferworze krajoznawczych objaśnień nie wspomni nagle, przypadkiem, o „groszu” – o kieszonkowym.

Niestety, Gustaw był prawie pewien, że dotychczas nie padła na ten temat nawet najmniejsza wzmianka, choćby cień aluzji.

Wszystko jest niby correct, myślał w roztargnieniu. Wyszedł po mnie. Nakarmił. Opiłem się whisky. Teraz wozi mnie wszędzie. Więc pewnie i mieszkanie jest jakoś załatwione. Przecież po takim początku nie zostawi mnie na ulicy. A jeśli zawiezie do hotelu, uznam za oczywiste, że wszystko jest zapłacone. Ale co z forsą, co z forsą?

Istotnie, nie mylił się. Frank zadbał i o mieszkanie: przygotował mu pokój w swoim własnym domu, z widokiem, co prawda, na cmentarz, a nawet na krematorium, lecz – głośno zarechotał:

It is very romantic, isn't it?

Yes, really, wonderful – odparł Gustaw i dodał po chwili: – To nawet mi odpowiada, bo coś, nad czym teraz pracuję i co chciałbym tu skończyć, nazywa się „Proza cmentarna”.

Z godziny na godzinę, z kwadransa na kwadrans, nadzieja na kieszonkowe nieubłaganie topniała. Może kiedyś... przypadkiem... przy jakiejś okazji... lecz – widać to było aż nadto wyraźnie na pewno nie od razu, nie na przywitanie i w oficjalny sposób.

Frank widząc, iż Gustaw zmarkotniał, że stał się małomówny i jakby nieobecny, znów klepnął go po ramieniu i hukął:

Let's go to the lake shore! Nad vode vielko i tsheesto... – dorzucił z porozumiewawczym uśmiechem kogoś wtajemniczonego w najgłębsze sekrety polskiej mitologii literackiej.

Znów wsiedli w srebrnego Volkswagena i pomknęli nad Leman.

Po mniej więcej pół godzinie jazdy, która tym razem upłynęła im w milczeniu, stanęli w jednym z mitycznych miejsc.

Pusto, cicho, fala brzeg liże, toń – rzeczywiście – niesamowicie przejrzysta, a na dnie... na olbrzymich połaciach dna... wprost niebywała gotówka. Krocie różnokształtnych i różnokolorowych monet, pieniążków złotych i srebrnych, błyskających jak miriady gwiazd, a wszystkie one – szlachetnego rodu, „twardego” pochodzenia: franki, marki, szylingi, nawet żółtawy funcik od czasu do czasu. Gdzieżby tam marny nikiel demokracji ludowych!

Gustaw wprost oniemiał z zachwytu.

Unbelievable, unbelievable... – powtarzał cicho, nurkując źrenicą w głąb przejrzystej toni.

Yes, yes, it's amazing, extraordinary – potwierdził z odcieniem dumy w głosie Frank, lecz zaraz dodał rzeczowo: – But water is not so pure as in old times.

Lecz Gustaw znów się wyłączył, choć tym razem z innego powodu.

– Dojeżdża tam jakiś autobus? – zapytał niby mimochodem, gdy wracali do miasta.

Sure – odparł Frank. – Number seventy two. Lecz jeśli chcesz pojechać tam znowu, na dłużej, a także w inne miejsca, to powiedz, zabiorę cię wozem.

No, no! – może nazbyt nerwowo, nazbyt impulsywnie odrzucił tę propozycję Gustaw. – Pomijając już to, że nie chciałbym cię kłopotać, ja, widzisz, w takim miejscu muszę być całkiem sam. Wiesz przecież doskonale, czym dla Polaków jest Leman. Zwłaszcza dla polskich poetów. Sam przecież przed wyjściem z domu zacytowałeś słowa z tego legendarnego wiersza, który właśnie tu powstał, pod natchnionym piórem naszego narodowego wieszcza. Więc rozumiesz mnie chyba: chciałbym tam pobyć sam i w milczeniu i pustce łowić... wrażenia i myśli, które były udziałem tytanów, geniuszy.

Sure, sure, it's clear, it's quite natural – łatwo ustąpił Frank. – Pokażę ci przystanek, z którego się tam jedzie.

 

Od tej chwili rozpoczął się dla Gustawa czas nerwowych i bardzo żmudnych, jak się miało okazać, przygotowań. Na początku głównie myślowych: Kiedy tam pojechać? O jakiej porze najlepiej? Co ze sobą zabrać? Co może się okazać przydatne? Jak kupić bilet na autobus? Gdzie wymienić dolary na franki?

Następnego dnia rano, po prawie nieprzespanej nocy, postanowił nie zwlekać i pojechać od razu – na razie na rekonesans.

Nie mówiąc nic, rzecz jasna, o swoich zamierzeniach, najnaturalniejszym tonem, na jaki go było stać, zaanonsował Frankowi, iż idzie się przejść po mieście – ot tak, rozejrzeć się wokół.

Just look around – powiedział rozkładając lekko ręce, w geście wyrażającym błahość tego celu.

Good luck! – pożegnał go wesoło Frank.

Znalazłszy się na ulicy, Gustaw energicznym krokiem ruszył w kierunku wskazanego przez gospodarza przystanka autobusowego. Droga, z której odnalezieniem nie miał na szczęście trudności, upłynęła mu na przewidywaniu wszelkich możliwych raf, na jakie może się nadziać korzystając z usługi komunikacji miejskiej bez ważnego biletu.

Do okazania tegoż lub do jego nabycia, po pierwsze, może wezwać kierowca – już przy samym wsiadaniu. Po drugie, jeśli to nie nastąpi, któryś z pasażerów (z pewnością wyznawców kalwinizmu), widząc, iż Gustaw nie kwapi się do kasowania (jeśli, rzecz jasna, taka jest tu praktyka), może go upomnieć. Po trzecie wreszcie, jeśliby i do tego szczęśliwie nie doszło, mogą gdzieś wsiąść kanary i zarządzić kontrolę.

Na wszystkie te przykre zasadzki przygotował sobie jedną i tę samą ripostę: wezwany do nabycia lub okazania biletu, bez słowa i jakby w tym nie było nic nadzwyczajnego, wyciąga natychmiast przygotowane zawczasu dziesięć dolarów i podaje banknot w geście stanowczej, nigdy niezachwianej woli uregulowania należności. Kiedy zaś zieleń amerykańskiego środka płatniczego wzbudzi już na twarzy poborcy albo kontrolera łatwą do przewidzenia konsternację (jakże odmienną, nota bene, od tej, którą wzbudziłaby u takich samych urzędników w rodzinnych stronach Gustawa), wyjaśni z dozą zniecierpliwienia w głosie, iż jest cudzoziemcem i nigdzie nie mógł znaleźć kantoru wymiany. Sorry, but I couldn't find any exchange here – powie z typowo amerykańską irytacją.

Po czymś takim nie mają prawa obciążyć go mandatem. Zresztą, czym miałby go uiścić? Znowu dolarami? W najgorszym razie będzie musiał opuścić autobus. Lecz takie rozstrzygnięcie byłoby z ich strony doprawdy małostkowe.

Wkrótce okazało się, że wszystkie jego obawy i obmyślony kontratak były, jeśli nie płonne zupełnie, to na pewno mocno przesadne. Biletami nikt się nie interesował, ani kierowca, ani pasażerowie, a duch kalwińskiej uczciwości, jaki się wszędzie unosił, zdawał się zgoła podważać samo istnienie funkcji kontrolera.

O wiele mniej pomyślnie wypadł cel wyprawy, czyli rekonesans. Owszem, jak poprzedniego dnia, było spokojnie i pusto, lecz – niedostatecznie pusto, niedostatecznie spokojnie. Zamierzona przez Gustawa kontemplacja, zaplanowane przezeń misterium wymagały absolutnej samotności; zaludnienie musiało być zredukowane do poziomu zera; pożądana była wreszcie pewność, iż stan taki, przynajmniej przez pół godziny, nie ulegnie zmianie, pewność, która zwalniałaby z jakże uciążliwego nakazu zachowywania nieustannej czujności i zezwalałaby tym samym na pełną koncentrację, podnoszącą z kolei w znacznym stopniu wydajność.

Tymczasem ów rajski, iście nieziemski spokój bez przerwy coś zakłócało. A to jakiś wędrowiec zapatrzony natrętnie w toń jeziora, a to para zakochanych przechadzająca się tam i z powrotem nadbrzeżną aleją, a to – rzecz drażniąca najbardziej – stadko dzieci brodzących w płytkiej wodzie i schylających się co chwila z bezwstydną wesołością. Co prawda, po krótkim czasie, upominane przez rodziców albo przez opiekunów, wyrzucały z powrotem swoje znaleziska, ale czyniły to w sposób po prostu karygodny, a w każdym razie uwłaczający powadze tego miejsca: ciskały nimi garścią, jak mogły najdalej – jakby rywalizując ze sobą, kto najdalej rzuci, jakby chcąc skazać je na wiekuistą zatratę.

Niesforne bachory! To tak ich tutaj uczą na niedzielnych szkółkach? Więc to ma być ów słynny duch gospodarności, utylitaryzmu, antymarnotrawstwa, wręcz wyrachowania? Ładne rzeczy, zaiste! Takie utracjuszostwo!

Wszystko więc było jasne. Dzień nie wchodził w grę. Pozostawał wieczór, i to raczej późny, a może nawet i noc.

Gustaw, nieco przygaszony, ale nie w depresji, powlókł się z powrotem na przystanek autobusowy i tam, spostrzegłszy tabliczkę z rozkładem jazdy, dokładnie się z nim zapoznał. Ostatni autobus odchodził stamtąd o 22.00.

A zatem wybór był taki: albo przyjechać wcześniej, gdzieś około ósmej, aby po dwóch godzinach, które powinny wystarczyć, powrócić ostatnim kursem; albo przyjechać później, właśnie około dziesiątej, a wrócić już kiedykolwiek, ale – na własnych nogach.

Po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że druga możliwość, choć bez porównania bardziej uciążliwa, zapewnia jednak przedsięwzięciu większe powodzenie.

– Nawet gdyby jacyś marzyciele kręcili się tu jeszcze o tej porze – mówił do siebie półgłosem – to jednak, na miłość Boską, nikt chyba nie będzie spędzał tu czasu po północy. Tymczasem mnie się nie śpieszy. Mnie przecież... nikt nie woła.

I – żeby sprawdzić, ile czasu mu zajmie powrót do domu pieszo – ruszył wolnym krokiem trasą autobusu 72.

Trud forsownego marszu umilał sobie myślami, jak to, być może już nazajutrz nocą, będzie szedł właśnie tędy, z lekkim sercem, niby niesiony na skrzydłach, mimo ciążącej torby i wypchanych kieszeni. Wyobrażał sobie, jakież to przyjemne niespodzianki mogą go spotkać, ileż miłych zaskoczeń i odkryć może mu się przydarzyć.

Z biegiem czasu jednak i z narastającym zmęczeniem, błękit radosnych fantazji jęły zasnuwać kłębiastodeszczowe chmury prozy życia. Jak wytłumaczy się Frankowi z tak późnego powrotu? A raczej, jak go o nim uprzedzi – jeśli w ogóle chce nocować w domu, a nie na ławce? Czym uzasadni potrzebę klucza? Gdzie później ukryje skarb? Lecz przede wszystkim... przede wszystkim, czym będzie rozpraszał ciemności? Skąd, krótko mówiąc, weźmie niezbędną latarkę?

Mimo stanu skrajnego wyczerpania, w jakim się znajdował dotarłszy do centrum miasta po trzech godzinach marszruty, udał się na poszukiwanie kina, w którym dawano by nocne seanse. Po kolejnej godzinie włóczęgi znalazł takie, ale, niestety, tylko z filmami pornograficznymi. „Niestety”, albowiem, mimo wszystko, nie umiałby się objawić Frankowi jako amator tego rodzaju wrażeń.

Wreszcie, gdy zdawało mu się, iż za chwilę już padnie, uśmiechnęło się do niego szczęście. W jakijeś małej, bocznej uliczce trafił na niepozorne studyjne kino, w którym późnymi wieczorami puszczano stary klasyczny repertuar, aktualnie – filmy Bergmana. To było dokładnie to, o co mu chodziło. Następnego dnia o 22.00 – zapowiedziana była Siódma pieczęć. Upewniwszy się, że nie nastąpią żadne zmiany w programie, zapisał dokładnie adres i nazwę kina, po czym, śmiertelnie znużony, przysiadł na pobliskiej ławce i zasnął natychmiast głębokim snem kloszarda.

Pokrzepiony nieco na ciele i duchu, powrócił do domu dopiero nad wieczorem.

Where have you been so long? – przywitał go radośnie Frank.

Oh, it is very long story – wymamrotał Gustaw. – Obszedłem całe miasto and I am most impressed but also very tired. Więc błagam, daj mi święty spokój – dorzucił już po polsku.

Oh, I can imagine, I can imagine – Frank pokiwał ze zrozumieniem głową. – Go to bed and relax.

Gustaw poszedł do swojego pokoju, położył się na łóżku, lecz rozogniona świadomość nie dawała mu spokoju. Obecnie na czoło wysunęła się sprawa latarki. Skąd ją wytrzasnąć? Przecież nie będzie kupował. A Franka nie może nawet o to zapytać – bo do czego niby miałaby mu być potrzebna?

W pewnym momencie wpadł na pomysł, że następnego dnia rano, kiedy Frank wyjdzie na zakupy, przewącha szybko całe mieszkanie i – a nuż natrafi gdzieś na pożądany sprzęt. – No dobrze – odezwał się w nim jednak natychmiast głos sceptyka – a jeśli nie znajdę? Co wtedy?

I w tejże właśnie chwili doznał zarazem olśnienia.

Zerwał się na nogi, opanował jednak podniecenie i spokojnie już uchyliwszy drzwi, zaszedł do salonu, w którym Frank siedział na fotelu zatopiony w lekturze.

Sorry, but do you have a candle by any chance? – zapytał cicho.

A candle?! – zdziwił się Frank.

Yes, candle – potwierdził Gustaw. – Może wyda ci się to nieco dziecinne albo pretensjonalne, ale po tych wszystkich przeżyciach chciałbym trochę posiedzieć przy świecy. Czuję, że dobrze mi to zrobi. W Polsce bardzo często to robię, a co dopiero tutaj.

Sure. No problem – uśmiechnął się pełną gębą Frank, po czym udał się do kuchni i przyniósł stamtąd całą paczkę czerwonych dekoracyjnych świec. Następnie sięgnął po stojący na półeczce ozdobny lichtarz i wręczył to wszystko gościowi.

Many thanks – powiedział Gustaw z dozą lirycznej powagi w głosie. – I am really obliged – i wrócił do pokoju, zostawiając uchylone drzwi.

Wstawił dwie świeczki do lichtarza, zapalił je, zgasił lampę i usiadł przy biurku. Po chwili zaś, półgłosem, lecz na tyle wyraźnie, by doszło to uszu Franka, zaczął mówić uwydatniając rytm:

Gdy tu mój trup w pośrodku was zasiada,

W oczy zagląda wam i głośno gada,

Dusza w ten czas daleka, ach, daleka,

Błąka się i narzeka, ach, narzeka.

I powtarzał słowa wiersza tak długo, aż usłyszał, że Frank wychynął z salonu i zastygł w przedpokoju w pozie pełnej napięcia.

 

Następnego dnia obudził się w południe. Frank dawno już był na nogach.

– Słyszałem, jak dziwnie coś wczoraj do siebie mówiłeś – zagadnął Gustawa życzliwie. – What was it?

Eh, nothing important – odparł Gustaw tonem neurastenika. – Nothing important. Układałem wiersz. To jednak niesamowite miejsce ta Lozanna. Po jednym dniu pobytu tutaj spływa na człowieka natchnienie. Jeszcze raz dziękuję za świece.

Doesn't matter, doesn't matter – bagatelizował swoją pomoc Frank, przymykając oczy i rozkładając ręce. – It's my plesure. A nawet, powiedziałbym, honour. Polski poeta w moim domu pisze swój nowy wiersz! A jakie  d z i s i a j  masz plany? – zmienił nagle temat.

– Wiesz – ożywił się Gustaw – łażąc wczoraj po mieście, natrafiłem na kino, gdzie grają stare filmy Bergmana. Dzisiaj jest Siódma pieczęć. Widziałem to raz, lecz muszę zobaczyć znowu.

Siódma pieczęć?! – wykrzyknął z niedowierzaniem Frank. – Seventh seal?

Yes, „Seventh seal”, co w tym takiego dziwnego?

– Od lat poluję na ten film. Gdzie to grają?

Gustaw poczuł nieprzyjemny skurcz w sercu.

– Ale to nocny seans! – próbował desperacko zniechęcić Franka, nieprzemyślanym, niestety, argumentem.

So what? – wzruszył ramionami Frank. – So much the better! Idziemy razem, my friend.

Gustaw poczuł, że robi mu się słabo.

Excuse me – powiedział wstając i jak skazaniec powlókł się do łazienki.

Usiadł na sedesie a w głowie kotłowały mu się myśli jak wściekłe szczury w klatce.

Niespodziewana wola Franka pójścia na film Bergmana doszczętnie niweczyła misternie zbudowany plan nocnej eskapady. A na dobitek jeszcze przysparzała całkiem nowych kłopotów: w jaki sposób chciał kupić bilet nie mając lokalnej waluty? Oczywiście, w tej sytuacji Frank pewnie postawi kino, lecz jeśli tego nie zrobi? Lecz przede wszystkim, co dalej, co dalej? Sama zwłoka to w końcu nie taki jeszcze dramat. Lecz żeby wyprawić się z misją choćby i już nazajutrz, trzeba mieć znowu pretekst do wyjścia późnym wieczorem.

Po skrupulatnych ablucjach i raczej wczesnym obiedzie, aniżeli śniadaniu, swobodnym tonem doświadczonego globtrotera zwrócił się do Franka z następującą kwestią:

– Wydałem wczoraj wszystkie franki, muszę zmienić dolary, gdzie jest najbliższy bank?

How much do you need? – odwrócił pytanie Frank sięgając do kieszeni.

W Gustawie zaiskrzył poważny dylemat. Wszak była to wprost wymarzona sytuacja, aby pobrać za chwilę pierwsze nieoficjalne kieszonkowe. Z drugiej jednak strony, wyasygnowana kwota mogłaby się okazać pożyczką. Wreszcie, jeśli przyjąłby teraz pieniądze, raczej musiałby już iść z Frankiem do kina, a przecież właśnie tego trzeba było za wszelką cenę uniknąć.

Just for bus – odpowiedział po chwili wahania Gustaw, po czym zorientowawszy się, iż replika ta jest w pewnym stopniu dwuznaczna, dorzucił z figlarnym uśmiechem: – For the moment, of course, for the moment.

Frank wyjął z kieszeni jakiś bajecznie kolorowy banknot i podał go Gustawowi, który z dreszczem emocji spostrzegł na nim liczbę “20”.

Buy a seasonticket – powiedział Frank – it's much cheeper.

So I am going to do – odparł Gustaw tonem obieżyświata. – Thanks! And see you! – i już zbiegał po schodach.

Dobry nastrój, który uległ tak gwałtownemu załamaniu pod wpływem kaprysu ujawnionej niespodziewanie przez Franka kinomanii, znów zagościł w duszy Gustawa. Sztywny, sprężysty papierek o nominale “20” rozpraszał nabrzmiałe troski, a nawet zdawał się pocieszająco szeleścić: „przestań się trapić, wszystko będzie dobrze”.

Gustaw, rzeczywiście, zgodnie z zadeklarowanym celem, zaszedł najpierw do banku – po to jednakże tylko, by sprawdzić kursy walut. Z satysfakcją przekonał się tam, iż dwadzieścia franków szwajcarskich, które tak nieoczekiwanie wpadło mu w rękę, stanowi równowartość blisko dwunastu dolarów, a zatem że jego majątek powiększył się o ponad jedną trzecią.

Następnie wstąpił do tabacu, by tam z kolei zapoznać się z cenami biletów autobusowych, zwłaszcza polecanych przez Franka season-tickets. Tym razem spotkało go rozczarowanie. Season-ticket kosztował aż osiemnaście franków. A zatem kupując go, straciłby natychmiast prawie całą sumę, a wraz z nią, bez wątpienia, dobre samopoczucie, bo season-ticket nie miałby najmniejszych szans, aby mu je zapewnić. Tymczasem pojedynczy bilet na autobus kosztował zaledwie dwa franki. Nie nabył jednak nawet i tego, nie widząc dostatecznej racji, by już w tym momencie rozstawać się z banknotem, który miał nań tak dobroczynny wpływ, i dostać w zamian resztę w postaci słusznej wprawdzie porcji, lecz jakże niepoważnego bilonu.

Wiedział nareszcie, co chciał, i odświeżony na duchu, ruszył wolnym krokiem przed siebie, zapaliwszy uprzednio ekstra mocnego, którego wydobył z mocno zgniecionej już paczki.

Przyjemna, ciepła, wrześniowa pogoda. Bezchmurne błękitne niebo. Złoty blask nieprażącego słońca. Czy może być coś przyjemniejszego? Czy potrzeba jeszcze czegoś do szczęścia? Owszem, potrzeba. I to nie jednej rzeczy. Lecz przede wszystkim – piwa. Zimnego, pieniącego się piwa w kuflu lub w cienkim szkle omszałym od rosy.

Takiż właśnie puchar ze złocistym napojem zamówił Gustaw w ocienionym ogródku lokalu o romantycznej nazwie „Sous les chênes”. A gdy go wkrótce podano i upił pierwszy łyk, którego rozkoszna goryczka namaściła mu podniebienie i gardło, oddał się różnorakim rozmyślaniom.

Zaczął od Emilki, zastanawiając się, co też tam robi na tych swoich kursach doskonalenia zawodowego, zwłaszcza wieczorami i nocą, ale szybko porzucił ten wątek, przecinając go zjadliwym szyderstwem. Następnie przeszedł do planowanej eskapady i po raz kolejny powtórzył sobie w wyobraźni czekające go zadania i związane z nimi trudności i niebezpieczeństwa. Wreszcie skoncentrował się na kwestii aktualnie najbardziej palącej, a mianowicie, jak się wymigać od wieczornego kina.

Po paru godzinach wpadł wreszcie na pomysł. Kosztowało go to, co prawda, pięć piw, czego jednak pod żadnym względem nie żałował.

 

– Ale historia! – krzyknął już w progu do Franka. – Wyobraź sobie, kogo dzisiaj spotkałem: przyjaciela ze studiów, który wyemigrował z Polski i teraz tu mieszka. Niesamowity zbieg okoliczności! Tak się, poczciwina, wzruszył, że w ogóle nie chciał mnie puścić, dopóki nie wymógł na mnie przyrzeczenia, że dziś wieczór przyjdę do niego na kolację. Tak więc, wybacz, proszę, że nie będę ci jednak towarzyszył wieczorem w kinie. Ale sam chyba rozumiesz... Bergman może poczekać.

Mais oui, mais oui – uśmiechnął się wyrozumiale Frank przechodząc niespodziewanie na francuski. – A gdzie on mieszka? Może cię podrzucić?

Mais non, ce n'est pas nécessaire – Gustaw z łatwością dostosował się do nowych wymogów językowych i lekko pokonał tę wyrosłą jak spod ziemi przeszkodę – umówiliśmy się w takiej jednej restauracji... – udał że przypomina sobie jej nazwę – „Sous les chênes”.

Ah oui, “Sous les chênes” – powiedział Frank tonem konesera. – C'est joli. Et très très bon pour manger.

– Aha, tylko jeszcze jedno... – Gustaw zatrzymał się w drzwiach swojego pokoju, mistrzowsko odgrywając scenę nagłego przypomnienia sobie ważnej rzeczy, o której był zapomniał wskutek roztargnienia – czy mógłbyś wydzielić mi klucze? Mogę wrócić pod twoją nieobecność albo... – dokończył z szelmowskim uśmiechem – kiedy będziesz już spał.

Mais bien sûr. Tiens – Frank wręczył mu eleganckie etui z kluczami i udzielił stosownej instrukcji.

A zatem miał wszystko, co było mu potrzebne. Wychodne. Idealne alibi na późny powrót do domu. Klucze. Świeczki. Oraz... pozostałe z piwnej libacji w ogródku „Sous les chênes” ostatnie dwa franki, które solennie poprzysiągł sobie wydać na bilet autobusowy.

Leżał na tapczanie z zamkniętymi oczami i próbował opanować ogarniające go podniecenie. „Muszę wypocząć, nabrać sił”, mówił do siebie w myślach. “Czeka mnie ciężki wieczór, a może i cała noc. Musisz wypocząć, Gustawie.” I żeby się odprężyć, ostudzić gorącą głowę, zaczął półgłosem powtarzać ceniony przezeń wysoko dwuwiersz wielkiego poety:

Gdybyś szedł nocą ciemną i oczy zamrużył,

Znajdziesz skarb, któryś rano czuwając wysłużył.

 

Wreszcie godzina wybiła.

Punktualnie o ósmej, w luźnych spodniach z szerokimi nogawkami, z pięcioma świecami i małym ręcznikiem w torbie, z kluczami i dwoma frankami na bilet autobusowy w kieszeni, Gustaw opuścił mieszkanie Franka i ruszył krokiem wschodnioeuropejskiego trapera na przystanek.

Na autobus nie czekał długo i już za kwadrans dziewiąta był na miejscu.

Ciemno, cicho, żywego ducha. Nareszcie. „Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą...” i dwa widoczne księżyce. Tak, tak, zupełnie jak tam... w Nowogródzkiej stronie.

Gustaw zbliżył się do brzegu jeziora. Ale nie patrzał w dół, pod nogi, nie sprawdzał nawet, czy coś widać, czy nie. Ogarnął go nagle jakiś dziwny niepokój, zupełnie inny niż emocja, której jeszcze przed chwilą doznawał, jadąc autobusem. Był to może zresztą nie tyle niepokój, co swoisty paraliż. Stał, patrzył przed siebie i nie wiedział, co robić dalej. Zzuć buty, zdjąć skarpetki i podwinąć nogawki? Zapalić jedną ze świec i zstąpić w lodowatą zapewne wodę? Nie, było to nie do pomyślenia. Nie żeby się czegoś obawiał – na przykład, że postawi fałszywy krok i wpadnie w ciemne odmęty albo że jednak ktoś jest w pobliżu i ujrzy go w świetle księżyca – nie-nie, nic z tych rzeczy. Po prostu nie mógł się przemóc, by energicznie zabrać się do dzieła.

Ludzi, istotnie, nie ma, myślał ospale, jakby flegmatycznie, to raczej nie ulega wątpliwości. Ale skoro tylu Największych narkotycznie tu ciągnęło i skoro okazywało się, niemal za każdym razem, że jednak coś w tym było, bo odjeżdżali stąd odmienieni, oświeceni, a nieraz wręcz porażeni oślepiającym blaskiem poznania, to może i działa tu jaka Nieczysta albo Nadprzyrodzona Siła, może spogląda tu, nie wiadomo skąd, Oko Opatrzności?... Duch Dziejów?... Genijusz Ziemi? A skoro spogląda, to i przypatruje się, co też Wybraniec Losu albo Nieustraszony Śmiałek, który tu przybył, robi. Ba, żeby tylko – patrzy! Przewierca czaszkę i w głąb duszy zagląda! I w myślach czyta. I ocenia to wszystko. I zastanawia się: „Warto delikwenta oświecić, czy nie warto? Dać mu wgląd w istotę rzeczy, czy raczej zuchwalca oślepić? Natchnąć go, czy nie natchnąć? Obdarować, czy puścić z torbami?”

A Pielgrzym, Wybraniec, Śmiałek natęża wtedy, jak może, wszystkie duchowe siły i pokazuje, co ma najlepszego. Cały repertuar swoich możliwości i najdonioślejszych osiągnięć. Mówi „geometryczną łaciną”, improwizuje, cytuje najdoskonalsze strofy, jakie udało mu się do tej pory złożyć. Wprawia się w stan mistyczny i otwiera na przyjęcie boskiego promienia. I jeśli się okazuje, że we wnętrzu tak odkrytej duszy gnieździ się jaka nieczystość, nieprawda albo szalbiercze kuglarstwo, a nie prawdziwy geniusz czy przynajmniej kunszt wielki, wtedy Egzaminujące Oko sroży się, piorunuje i oddala oszusta z kwitkiem, a czasem nawet, gdy je szczególnie rozsierdzi, karze go dotkliwie – dożywotnim niedowładem umysłowym.

Cóż jednak ja? myślał dalej Gustaw. Czy ja przyszedłem tu, aby się z kimś wadzić? Aby wyzywać Los? Czy powoduje mną pycha? Dumne poczucie własnej wyjątkowej wartości? Czy pragnę olśnienia, nadprzyrodzonej wiedzy, wtajemniczenia w istotę Bytu? Wolne żarty. Jam tu przyszedł... za chlebem, po marne parę groszy, utopione kapryśnie przez możnych tego świata. Kierował mną zgrzebny duch użyteczności, troska o kiesę gościnnego Franka, wola zaoszczędzenia mu dodatkowych wydatków.

Panie! czémże ja jestem przed Twojém obliczem? –

Prochem i niczem!

Tak, jam robak, maluczki, marny zjadacz chleba! Ja w prochu pokory się tarzam. Gdzieżbym tam śmiał zabiegać o orli lot duszy! Jam w upadku, w grząskim bagnie materializmu dialektycznego, w które wtrącił mnie bezbożny a szalbierczy reżim komunistyczny. Jam grzesznik, człowiek zdegradowany, homo sovieticus, pożałowania godny płaz.

Lecz czy nie jest powiedziane: „Podtrzymuje Pan wszystkich którzy upadają, i prostuje wszystkich, co się gną ku ziemi”?

I czy nie powiedziane jest: “Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem ich jest królestwo niebieskie”?

I czy nie powiedziane jest: “Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”?

A zatem jeśli jesteś i jeżeli mnie widzisz – Gustaw zaczął nagle, z wielkim ożywieniem, zdejmować buty i skarpetki, patrz na moją nędzę, na moją sromotę. Patrz, jak nisko upadam, do czego się zniżam i… – przeszedł do podwijania nogawek – „jeśli ku zrodzonemu masz miłość ojcowską”, powstrzymaj mnie, zahamuj, nie daj dna dosięgnąć! Niech Twój Anioł mnie wstrzyma jako Abrahama!

I wyciągnął z torby dwie czerwone świece, i zapalił je jedna po drugiej, i podniósł je wolno (by nie zgasły) w górę, i w ślad za nimi zadarł twarz ku niebu.

W tej dramatycznej pozie, w bezruchu i milczeniu, stał przez dłuższą chwilę.

– Ha, milczysz! – powiedział wreszcie z goryczą i opuścił głowę. – Przeto niech się stanie!

I zstąpił bosą nogą w otchłań wód Lemanu, i zgiął plecy zwyczajem zbieraczy bursztynu, i jął się schylać raz po raz.

I żadna Mocarna Ręka nie powstrzymała go, żaden Anioł nie sfrunął i nie zdmuchnął mu świecy, i żaden Pan Zastępów nie wyprostował zgiętego.

I pracował w chłodzie i znoju, aż wyzbierał wszystko, co był w stanie zobaczyć.

Wyszedł na brzeg z przenikliwym bólem w łydkach skostniałych od zimnej wody. Ale był szczęśliwy. Misja powiodła się. Natarł nogi ręcznikiem wydobytym z torby i spojrzał na zegarek. Dochodziła zaledwie dziesiąta. A więc, jeżeli się pośpieszy, zdąży jeszcze na ostatni autobus.

I tak się też stało. Pan wynagrodził mu trud, i samozaparcie, i upór. Powrócił autobusem.

 

Franka w domu nie było. W małym studyjnym kinie oglądał z pewnością Siódmą pieczęć. A zatem Gustaw od razu mógł się oddać wymarzonej czynności porządkowania zbioru. Tak też uczynił. Pokrzepiwszy się szklaneczką brandy, która stała w kuchni, i gorącą herbatą, w błogim spokoju i z miłym nareszcie podnieceniem przystąpił do segregacji i obliczeń.

Owoce połowu przeszły jego najśmielsze marzenia. Wynik wyrażał się w następujących liczbach:

27.40 franków szwajcarskich

13.70 franków francuskich

21.15 marek zachodnioniemieckich

3 i pół funta brytyjskiego

5.60 dolarów amerykańskich

Ponadto jeszcze pokaźna garść lirów, szylingów i guldenów holenderskich oraz cała masa mniej znanego lub zgoła nigdy nie widzianego przez Gustawa grosiwa. Pojedyncze sztuki z Dalekiego i Bliskiego Wschodu. Serie z Ameryki Środkowej i Południowej. Nawet kilka okazów z Czarnego Lądu – z Wybrzeża Kości Słoniowej i Kenii.

Tak, wszystko to było niebywałe. Tak obfitego kieszonkowego nie brał pod uwagę.

Pogrupowane według pochodzenia monety powrzucał do osobnych torebek plastikowych, które umieścił następnie w swojej walizce między ubraniami. Nie uczynił tego jedynie z frankami szwajcarskimi – chowając je do kieszeni spodni.

I wkrótce po północy, zanim jeszcze Frank wrócił z kina, udał się na zasłużony spoczynek.

 

Nie spał jednak spokojnie. Wyczerpanie fizyczne i nerwowe dało o sobie znać w postaci męczącego snu.

Najpierw śniło mu się, że rewidują go na granicy i znajdują wszystkie torebki. Następuje oczywiście całkowita konfiskata, ale celnicy, jakby było im tego mało, wzywają jeszcze do pomocy ponurych esbeków, którzy biorą złapanego w obroty:

– Skąd to masz? – pytają, świdrując go wzrokiem. – Kto ci to dał? Czym się wysługiwałeś “Wolnej Europie” i obcym służbom specjalnym? Od kiedy pracujesz dla CIA? Gadaj, i tak wszystko wiemy! Zdradziłeś ojczyznę, Judaszu! O, popamiętasz to sobie!

– Nie zdradziłem, przysięgam! – zaklina się Gustaw. – Jestem poetą. Wracam ze stypendium twórczego. To są resztki kieszonkowego, jakie mi pozostały.

– Resztki kieszonkowego! – szydzą z niego esbecy. – Taki majątek! W tak różnej walucie!... Stypendium twórcze! Poeta!... To może nam powiesz, ptaszku, jakim to wierszem wyśpiewywałeś tajemnice państwowe? Strofą alcejską? Soficką? Czy może heksametrem?... Od kiedy to zwykły agent poetą się nazywa?... Gadaj zaraz, jakeś Polskę sprzedawał! Przyznaj się, byłeś z Kuklińskim w zmowie?

– Z jakim Kuklińskim? Panowie! O czym wy mówicie? – broni się rozpaczliwie Gustaw.

– On nic nie wie! – drwią dalej prześladowcy, którzy niepostrzeżenie zmienili współczesne ubrania cywilne na długie skórzane płaszcze oficerów Cze-Ka z lat trzydziestych. – On nie wie, o czym my mówimy! Tak nada jemu napomnit'! Nu, rebiata, dawajtie!

I biorą go pod skórzane buty z cholewami.

Ledwo rozwiała się ta koszmarna scena, a senna wyobraźnia już podsunęła następną, równie przerażającą.

Tym razem Gustaw jest w domu. W swoim mieszkaniu w Krakowie. Wczesna godzina rano. Nagle dzwonek do drzwi. Otwiera. Stoi pięciu. Pokazują płaskie legitymacje.

– My z brygady antyspekulacyjnej – powiada dowodzący. – Otrzymaliśmy doniesienie, że prowadzicie na dużą skalę nielegalny handel obcą walutą. Oto nakaz rewizji.

– Panowie – znów broni się Gustaw – to jakieś nieporozumienie... pomyłka... nie handluję żadną walutą... ja pracuję na uniwersytecie.

– To się zaraz okaże – wkraczają całą ekipą do środka i nieomylnie kierują się do walizki leżącej pod łóżkiem. Otwierają ją i wydostają stamtąd woreczek po woreczku, pokazując wymownie każdy Gustawowi.

– Czegoś takiego jeszcze nie widziałem – mówi dowódca grupy – a Bóg mi świadkiem, że nie od wczoraj służę w organach. Oj, posiedzisz ty, bratku, posiedzisz! Aż mi cię żal, biedaku!

I już po chwili, bez śledztwa ani sądu, kibitka zaprzężona w cztery kare konie uwozi Gustawa śnieżnym stepem na Sybir.

Ale najgorsza była trzecia część snu. Przedziwna i najbardziej makabryczna.

Gustaw jest nagle aktorem. Gra główną rolę – Konrada – w słynnym przedstawieniu Dziadów w reżyserii Swinarskiego, w Teatrze Starym w Krakowie. Trwa spektakl. Jest już po Wielkiej Improwizacji, którą nagrodzono rzęsistymi brawami, i Gustaw siedzi w swojej garderobie przygotowując się do finału. Ze sceny słyszy głos Wiktora Sadeckiego mówiącego “Sen Senatora”.

Wtem wchodzi do garderoby podniecony Konrad Swinarski.

– Panie Gustawie, panie Gustawie! – szepcze nerwowo już w progu. – Mam genialny pomysł! Przed chwilą przyszło mi to do głowy, gdy mówił pan Improwizację. Zobaczy pan, rzucimy wszystkich na kolana.

– Ale jak, panie Konradzie? Niech pan powie.

– Panie Gustawie – na to Swinarski – ten cały Konrad to kanalia, to łobuz, to zwykły oszust. I to właśnie trzeba pokazać! Rozumie pan? Trzeba pokazać nędzną podszewkę jego duszy. Panie Gustawie, nie bójmy się tak daleko idącej ironii. To będzie  t w ó r c z e  obrazoburstwo! Tak jak skompromitowałem już tamtego błazna w Wyzwoleniu, tak teraz skompromituję tego kabotyna!

– Panie Konradzie – Gustaw na to przyciszonym głosem spiskowca – ale co mam zrobić? Co pan proponuje? Przecież ja już niewiele mam do grania.

– Otóż to! – na to sławny reżyser. – Niech się pan natychmiast przebiera w kostium Doktora. Wystąpi pan zaraz w “Salonie”.

– Ja, Gustaw... to znaczy, chciałem powiedzieć: Konrad... ja mam zagrać  Doktora?

– Tak, tak, właśnie tak! Doktór to pana... znaczy, chciałem powiedzieć: Konrada, druga natura. Niech pan tylko pomyśli, jakie to zrobi wrażenie: aktor grający Konrada ukazuje się nagle w roli Doktora. Czuje pan niesamowite konsekwencje tego śmiałego posunięcia? To wstrząśnie całą Polską! – I nagle z podręcznego koszyka na rekwizyty zaczyna wyjmować woreczki z monetami. I wkładając je Gustawowi w kieszeń peleryny mówi: – Niech pan to koniecznie wyeksponuje! Niech pan to ogra, jak tylko pan potrafi! Żeby to brzęczało i żeby było widać, że to nie żadne ruble, tylko dolary, marki i franki! Bo  t o  jest współczesny symbol judaszowych srebrników!

I tego Gustaw już nie wytrzymuje. Jak w filmie grozy, wybałusza oczy, rozdziawia usta, a z jego gardła wydobywa się przeciągłe “A-a-a!”. Po czym cofnąwszy się wolno, w przerażeniu, kilka kroków, odwraca się nagle, i w panice, znów krzycząc przeraźliwie, wybiega z teatru wyjściem dla aktorów.

A na ulicy deszcz. Burza z piorunami. I Gustaw biegnąc na oślep, sięga do kieszeni, by pozbyć się zdradzieckich moniaków, wyrzucić gdzieś czym prędzej przeklęty woreczek i wtedy trafia go piorun.

I leżąc na chodniku spostrzega ze zgrozą kikut swej prawej ręki, u którego końca rozlało się niewielką kałużą roztopione srebro, a ze sceny – jakimś cudem, możliwym tylko we śnie – słyszy krzyk Senatora:

Doktor zabity – ah! ah! ah! c'est inconvencable!

A po chwili pochyla się nad nim twarz Konrada Swinarskiego, który przypatruje mu się badawczo (właśnie jak lekarz) i z zagadkowym uśmiechem.

 

Obudził się zlany potem, nękany dodatkowo niepewnością, czy krzyczał tylko we śnie, czy jednak również przez sen, i czy Frank tego nie słyszał. Wszystkie ostatnie przeżycia wydały mu się nagle całkiem nieprawdopodobne, do tego stopnia, że zaczął istotnie powątpiewać w ich realność. I żeby jednak ostatecznie przeciąć tę niejasność, zapalił światło, otworzył walizkę i zajrzał między ubrania.

Plastikowe woreczki z różnokształtnymi pieniążkami leżały spokojnie, tak jak był je ułożył.

– A niech to szlag! – szepnął, dziwiąc się zarazem własnej reakcji, bo przecież fakt, iż zobaczył owoce swych zbiorów na miejscu, winien go raczej cieszyć niż martwić. “Rano trzeba iść zaraz do banku i zamienić to wszystko na franki”, dorzucił w myślach rzeczowo, jakby przed samym sobą chciał zatuszować objawy, iż najwyraźniej uległ chwilowej psychozie, i odprężony powrócił do łóżka.

Tym razem spał już spokojnie, a rano wstał pogodny i rześki.

Przy śniadaniu gawędził swobodnie z Frankiem, opowiadając mu zmyślane na poczekaniu historie związane z kolegą ze studiów, którego poprzedniego dnia rzekomo odwiedził, i ze zrozumieniem wysłuchując głębokich uwag gospodarza na temat obejrzanej właśnie przezeń Siódmej pieczęci Bergmana. Następnie ubrał się i z wyładowaną torbą wyruszł do miasta.

Tuż przed bankiem opadły go wątpliwości, czy wymieniać od razu wszystko. Nie dlatego, żeby mu było żal tych czy innych monet, lecz z tego wyłącznie względu, czy taka ilość tak różnorodnej waluty nie wyda się podejrzana. Postanowił więc, niejako tytułem próby, wymienić same dolary i – dla nadania transakcji większej powagi – dołączył do pięciusetsześćdziesięciu centów w bilonie swoje dziesięć “zielonych” w papierze, przywiezione z kraju.

Z przygotowaną w ręku gotówką podszedł do właściwego okienka, położył na marmurowym blacie banknot, po czym ostrożnie, żeby nie narobić hałasu i aby żadna z monet nie potoczyła się (co spowodowałoby denerwujący zamęt i kłopot), wysypał z garści stos bilonu.

Kasjerka, nie spojrzawszy na Gustawa, co było okolicznością pozytywną, ponieważ oznaczało, że traktuje go jak typowego klienta, przesunęła z pietyzmem kupkę bilonu na bok, wzięła banknot i wystukała coś na guzikach elektronicznej maszynki. “Jasne”, pomyślał Gustaw nie bez szczypty złośliwości, “najpierw czysta robota, a żmudne liczenie na koniec.” Diagnoza ta okazała się jednak zasadniczo mylna. Kasjerka, wydawszy mu po chwili równowartość dziesięciu dolarów we frankach szwajcarskich wraz ze stosownym kwitem, odsunęła od siebie stosik bilonu (Gustaw odniósł wrażenie, iż uczyniła to jakby ze wstrętem) i rzekła:

Sorry, but we don't accept coins.

Gustaw zmieszał się. Odzyskał jednak zaraz utraconą równowagę i zapytał:

So where I can change this? – ruchem głowy wskazał na leżącą przed nim górkę monet.

Kasjerka zrobiła bezradną minę i rozłożyła ręce.

Oh, I don't know. But I am sure: not in any bank here. May be at the main branch in Geneve.

And at the railway station? – nie dawał za wygraną Gustaw.

Sorry – uśmiechnęła się z obłudną troską – I don't know. But try...

Wyszedł z banku z uczuciem dławiącej wściekłości. Nie dość, że niczego nie załatwił, nie dość, że utracił nawet nadzieję na pomyślne załatwienie tej sprawy, to jeszcze – zupełnie bez potrzeby – stracił dziesięć dolarów. Może “stracił” to nie to słowo, otrzymał w końcu równowartość we frankach, lecz przecież wiadomo, jak to jest z lokalnym środkiem płatniczym: rozchodzi się jak woda. Trwała jest tylko waluta obca.

Żeby uspokoić skołatane nerwy i na zimno rozważyć powstałą sytuację, udał się do ogródka “Sous les chênes”. Usiadł przy “swoim” stoliku, a kiedy stwierdził, że kelnerka, która usługiwała mu poprzedniego dnia, najwyraźniej go poznała, a nawet jakby potraktowała jako stałego gościa, poczuł przypływ energii, i to do tego stopnia, że zamiast piwa, zamówił podwójne brandy.

Po trzeciej kolejce przestał nareszcie być spięty. Puściły wreszcie lody nieustannego stresu i uwolniona myśl popłynęła swobodnym, szerokim nurtem.

Gdzie przyjmują bilon zachodniej waluty? Gdzie z pocałowaniem ręki nie tylko go wymienią, ale w zamian zań wydadzą niejedną cenną rzecz? Ależ to proste! W Peweksie! W sklepach Baltony! W kraju! Po cóż więc rwać sobie nerwy, narażać się na upokorzenia, szamocąc się tutaj jak żebrak lub jaki złodziej, skoro w Ojczyźnie tego rodzaju kapitał zapewnia pozycję... pańską? Tak, tak, dać sobie z tym wreszcie spokój! “Kieszonkowe” wyda się po powrocie.

I Gustaw oddał się rozkosznym myślom, planom i obliczeniom. Co kupi za jaką walutę? Ile tego będzie? I na jak długo starczy? Za dolary postanowił nabywać wyłącznie (i tradycyjnie) “Czystą”. Za funty, naturalnie, whisky. Za marki zachodnioniemieckie – wódki kolorowe: Soplicę, Winiak, Jarzębiak, Starowin, Kasztelańską. Wreszcie za franki francuskie – brandy i koniaki. Z rachunków wychodziło mu, że za to, co się znajduje w plastikowych woreczkach, uzyska łącznie około dwunastu butelek różnego rodzaju trunków. Liczba ta poważnie go rozczarowała. Tyle trudu i nerwów – i nawet na jeden miesiąc nie ma solidnego zabezpieczenia. A przecież każdy, kto wraca ze Stypendium, to co najmniej przez pół roku żyje potem jak król. Nie, to nie może tak być!

Z tą myślą, uregulowawszy rachunek, wstał, poszedł na przystanek autobusu 72 i znowu pojechał nad Leman. A kiedy stanął na brzegu, aż go zamurowało. Dno było nieomal puste. Leżało na nim może kilkanaście, najwyżej dwadzieścia monet i to raczej niepozornych. Wrażenie pustki potęgowało rozproszenie, w jakim srebrzyste krążki się znajdowały.

A więc mimo ciemności i lodowatej wody tak efektywnie działał! A więc w niecałą godzinę wyzbierał prawie wszystko! Ba, lecz ile czasu upłynie, zanim “wodna skarbonka” znowu się napełni?

Rozejrzał się wokół. Było nawet nieco więcej ludzi, niż w poprzednie dni o tej porze, lecz nikt nie wrzucał monet, nawet nie kwapił się do tego. Gustaw odszedł na stronę i usiadł na ławce. I patrząc smutnym wzrokiem przed siebie, w dal jeziora, począł mówić swój ulubiony wiersz:

Ach, już w rodzicielskim domu

Byłem złe dziecię,

Choć nie chciałem naprzykrzać się nikomu,

A przecie

Byłem między krewnymi i czeladzi gromadą

Przeszkodą i zawadą.

A choć wszystkich kochałem, ni w dzień, ni w nocy

Nie byłem nikomu ku pociesze ni ku pomocy –

I jakby to była modlitwa, którą nareszcie Pan wysłuchał, albo raczej czarodziejskie zaklęcie zmieniające jak w kalejdoskopie porządek rzeczy, nadjechał naraz autokar i wysypała się z niego gromada amerykańskich turystów.

Podeszli hałaśliwie do jeziora, pokrzykiwali, robili sobie nawzajem zdjęcia. Gustaw nie spuszczał ich z oczu. Niestety, nikomu jakoś nie przychodziło do głowy, by sięgnąć do kieszeni albo do portmonetki. “Co za prostacy!”, pomyślał z niesmakiem Gustaw. “Nie wiedzą nawet, jak się zachować! Nie znają obyczajów, manier, niczego! Ale cóż się dziwić? Dwieście lat kultury to nie dwa tysiące, czy przynajmniej tysiąc. Trzeba im pomóc. Trzeba wychowywać.”

I sięgnąwszy do swojej torby, wydobył z niej woreczek z najbardziej atrakcyjnym pod względem numizmatycznym bilonem, a więc z tą całą zbieraniną najosobliwszych różności z całego świata, których bez wątpienia nawet w Peweksie by nie przyjęto, przesypał jego zawartość do kieszeni spodni i ruszył wolnym krokiem na brzeg, w pobliże Amerykanów.

Stanął i patrzył w zadumie z ręką wsuniętą w kieszeń. A kiedy poczuł, że jest już przez nich widziany, a nawet że niektórzy przypatrują mu się z ciekawością, rzucił... Pięknym, wystylizowanym gestem – jakby rzucał ziarno, jakby zasiewał wzniosłą ideę albo okupywał symbolicznie jakieś spełnione marzenie – posłał złoty pieniążek z Wybrzeża Kości Słoniowej w głąb jeziora.

I rozkrzyczani Amerykanie przycichli naraz na ten widok pełen majestatu i jęli wydobywać z kieszeni i portmonetek drobne, i rzucali je w zadumie, naśladując szlachetny gest Gustawa.

I Gustaw odwrócił się w ich stronę, i przeszedł obok nich, uśmiechając się dobrodusznie i kiwając ze zrozumieniem głową.

“Dobrze czynicie, pochwalam”, mówiły jego oczy, z których nagle polały się łzy.

.

.

.