O "Miazdze" Andrzejewskiego

Wesele, którego nie było

.

           Po ponad czterdziestu latach burzliwych kolei losu, powieść, która powstawała co najmniej siedem lat, pozostawała niewydana przez kolejne siedem, wydawana następnie czterokrotnie, za każdym razem w nieco innej wersji, ukazuje się oto w formie ostatecznej i “pomnikowej”: w krytycznym wydaniu Biblioteki Narodowej.

           Początek lat 60. Czas względnej swobody i narastającej inercji; smętny zmierzch popaździernikowej euforii i kiełkująca tęsknota za kolejną odnową i większym otwarciem na Zachód. Zgrzebna (“mała”) stabilizacja i rodzący się ferment intelektualno-społeczny, który miał eksplodować w Marcu ’68 i grudniu ’70. Jerzy Andrzejewski był w owym czasie u szczytu swej pisarskiej kariery. Zekranizowany przez Wajdę “Popiół i diament”, a zwłaszcza opublikowane kolejno “Ciemności kryją ziemię” (1957) i “Bramy raju” (1960) przyniosły mu wielki rozgłos i pozycję. Miał pięćdziesiąt kilka lat i był na ustach wszystkich. Jego książki tłumaczono na liczne języki (rzecz w owym czasie prawie bez precedensu), wyjeżdżał za granicę (co też było dość rzadkie), należał do ścisłej czołówki. Poza tym świetnie wyglądał: wysoki, szczupły, “ptasi”, elegancko ubrany. Siwawy gentleman o dźwięcznym, głębokim głosie, palący gauloisy. Dowcipny, ironiczny, “tragiczny”, tajemniczy. Na dawną modłę – polski, na współczesną – światowy. Uosabiał artystę europejskiego: niezależnego materialnie, podróżującego po świecie, skupionego na sobie, zatroskanego losem ludzkości. A jednocześnie zaangażowanego po dobrej stronie: sygnatariusz głośnego “Listu 34” przeciw zaostrzonemu kursowi polityki kulturalnej władz.

.

Podziw i oczekiwanie

            Ten obraz wyostrzył się i w pełni wyklarował w latach 1963-4. Pisarz wyjechał wtedy na kilka miesięcy do Paryża, skąd przywiózł początek nowej powieści – “Idzie skacząc po górach” – którą następnie w brawurowym tempie i stylu ukończył w Oborach pod Warszawą. Powieść ta stała się sensacją. Pierwszy 10-tysięczny nakład wykupiono w niespełna dwa tygodnie. (Gdyby panowały wówczas zasady wolnego rynku, książka ta sprzedałaby się bez wątpienia w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, a może nawet przekroczyłaby setkę.) Spełniała bowiem w sposób nieomal idealny literackie oczekiwania ówczesnej krajowej publiczności. Popularni, “bestsellerowi” autorzy zachodni prawie nie byli tłumaczeni. Znana była głównie, i to też selektywnie, francuska lewicująca literatura “egzystencjalistyczna” i czołowe pozycje amerykańskiej “wielkiej trójcy”: Faulknera, Hemingwaya, Steinbecka. Andrzejewski zapełniał tę lukę. Dostarczał powieść nowoczesną, acz nie awangardową; żywo, inteligentnie napisaną; dziejącą się na Zachodzie; opowiadającą o słynnym, czołowym artyście tamtego świata (Picassie) i targowisku próżności, które go otacza; zawierającą nadzwyczaj śmiałe, jak na Peerel w owym czasie, sceny erotyczne, a zarazem mówiącą momentami tonem poważniejszym o skomplikowanych relacjach między sztuką a życiem, artyzmem a moralnością. Wreszcie, co nie bez znaczenia, wprowadzał do utworu wdzięczny akcent polski, karykaturując zabawnie Marka Hłaskę i włączając epizodycznie jego postać do akcji.

            Niebywale się to podobało. I choć w recenzjach nie zabrakło akcentów krytycznych (że to wszystko powierzchowne, “pod publiczkę”, małpujące wzory zachodnie), nie miało to większego wpływu na powszechnie entuzjastyczną recepcję. Książkę kojarzono z “kultowym” wówczas “Słodkim życiem” Felliniego i filmami francuskiej Nowej Fali; podziwiano autora za dowcip i swadę narracyjną; cieszono się, że mamy pisarza i utwór dotrzymujący kroku współczesnym trendom zachodnim; marzono, aby pisał tak dalej i... aby w podobny sposób opowiedział teraz coś, co dotyczyłoby naszego podwórka – co działoby się w kraju.

.

 Projekt

           Andrzejewski doskonale wyczuwał te oczekiwania. Sam zresztą miał ochotę tak pisać. Był przekonany, że po wielu latach poszukiwań i prób odnalazł wreszcie swój ostateczny “idiom”. Miała nim być pełna ironii proza realistyczna, oscylująca między groteską a liryzmem, satyrą a wzniosłością. I chciał właśnie w tej wypracowanej w toku wielu lat poetyce stworzyć syntetyczny obraz dwóch rzeczy: powojennej Polski i samego siebie na tym tle. Z jednej więc strony, miał to być jak gdyby nowy, odkłamany i bezkompromisowy “Popiół i diament”, a z drugiej, odparabolizowane, odarte z historycznego kostiumu liryczno-osobiste “Bramy raju”. Słowem, suma: narodowo-publiczna i jednostkowo-egzystencjalna.

         Punktem odniesienia w myśleniu o tym przedsięwzięciu stało się “Wesele” Wyspiańskiego. Cóż bardziej wyrazistego i bogatego w znaczenia w literaturze polskiej jak archetyp wesela! “Kochajmy się” Mickiewicza, “Na wsi wesele” Dąbrowskiej, “Ślub” Gombrowicza, dopiero co powstałe “Tango” Mrożka. Andrzejewski pragnał wpisać się w tę tradycję. Postanowił wymyśleć i opisać współczesne polskie wesele – wesele reprezentatywne, czyli takie, przez które przemawia duch czasu – i wtopić w ten obraz swój autoportret jako współczesnego Poety: pisarza-sumienia-narodu.

           Tym razem na ślubnym kobiercu miała stanąć para aktorów: on, pierwsze nazwisko scen warszawskich, człowiek w sile wieku, inteligentny i dobrze wychowany, ale i nieco zepsuty, z elementami cynizmu, łasy na poklask i karierę; ona, młodsza od niego, nieledwie startująca, dość prymitywna i chytra, córka wysokiego dygnitarza partyjnego. Wybór takich protagonistów zakładał konfrontację elity kulturalnej kraju z elitą władzy. A wymowa tej konfrontacji miała być szydercza i gorzka: polska inteligencja, po latach zmagań, klęsk i niespełnionych nadziei, pełna autoironicznych grymasów i racjonalizacji, idzie na żałosny kompromis z komunistyczną władzą, którą wewnętrznie gardzi; władza z kolei, choć butna i pewna siebie, nie wyzwoliła się z kompleków, płynących z niskiego pochodzenia i nieprawowitości, i pragnie się wskutek tego dowartościować przez “salon”, którym zresztą też gardzi, jakkolwiek w inny sposób. Ta gorzka, ponura diagnoza miała być jednak zrównoważona pewnym akcentem jaśniejszym, poniekąd optymistycznym. Tyle że – estetycznie – niebywale przewrotnym. Otóż do tego wesela miało nie dojść.

           W tym miejscu powstawał dość osobliwy problem w rodzaju kwadratury koła: jak pokazać coś, co ma się nie odbyć? Jak opowiedzieć historię, do której nie dochodzi, która się nie staje, która nawet w porządku fikcji się nie dzieje? Andrzejewski okazał się tutaj całkiem pomysłowy: postanawił mianowicie naprzód opisać weselne przyjęcie tak, jak mogłoby ono przebiec, gdyby przebiegło w ogóle, a następnie przedstawić wypadki, które spowodowały, że jednak do niego nie doszło, oraz zdarzenia, które je zastąpiły. A zatem miał zamiar stworzyć fikcję dwojakiego rodzaju: pierwszą, jak gdyby podniesioną do potęgi, i drugą, już zwykłą, tradycyjną. Tak pomyślana całość miała zaś nieść znaczenia w trojaki sposób: poprzez świat przedstawiony “warunkowo”, poprzez świat przedstawiony “konwencjonalnie” i wreszcie poprzez fakt, że świat przedstawiony “warunkowo” nie staje się jednak światem przedstawionym “konwencjonalnie”. Pomysł niewątpliwie ciekawy, a jak na owe czasy niezwykle nowatorski.

 .

Rzut pierwszy

           Pierwszym widomym znakiem powstawania utworu było ukazanie się zapowiedzi jego fragmentów na okładce “Twórczości” w kwietniu 1965. Wywołało to – jak pisał o tym w 15 lat później Tomasz Burek w “Zapisie” – “sensację, falę sprzecznych pogłosek, pytań i komentarzy”. (Nawiasem mówiąc, pokazuje to, jak silnie przeżywano wówczas sprawy literatury, jak się nimi emocjonowano.) Podekscytowani czytelnicy musieli jednak jeszcze czekać aż 18 miesięcy, zanim ich ciekawość, przynajmniej w jakimś stopniu, została zaspokojona. Zapowiedziane fragmenty ukazały się bowiem dopiero w październiku 1966. Publikacja przynosiła niewielki ustęp części I, zatytułowanej “Przygotowanie” (fikcja “warunkowa”), i obszerniejsze fragmenty części II – “Prologu” (fikcja “konwencjonalna”), a cały materiał poprzedzała krótka nota autora, wyjaśniająca ideę utworu i zagadkowo napomykająca o trudnościach, jakie towarzyszą jego narodzinom. Akcja dzieje się tu w dniach 14-16 maja 1965.

           Jeśli zapowiedź tej publikacji wywołała “sensację itd.”, to trudno znaleźć słowa na opis rezonansu, wywołanego nią samą. Październikowy (żółty) zeszyt “Twórczości” był nie do dostania, przechodził z rąk do rąk, osiągał potrójne ceny w antykwariatach. Szczęśliwi zaś jego posiadacze nierzadko stawiali go sobie na półce obok innych książek Andrzejewskiego (a nie w szeregu kolejnych numerów “Twórczości”). Rzecz była stałym tematem dyskusji literackich i rozmów towarzyskich. Cmokano, zachwycano się, przepowiadano, że oto rodzi się na naszych oczach kolejne arcydzieło literatury polskiej. Jan Błoński na łamach “Życia Literackiego” w artykule “Forma ‘Miazgi’” zadawał pełne nadziei pytanie: Czyżby polski “Doktor Faustus”?

 

Słodka przygoda młodości

            W tym czasie chodziłem jeszcze do szkoły. Niemniej cały ów szum na wyżynach ówczesnego warszawskiego Parnasu nie tylko do mnie docierał, ale i wzbudzał stosowną do wieku fascynację. Miałem sprecyzowane zainteresowania, żyłem literaturą, to był mój główny świat. A książki Andrzejewskiego, zwłaszcza “Bramy raju” i “Idzie skacząc po górach” zajmowały w nim miejsce z pewnością uprzywilejowane. Nic więc dziwnego, że i fragmenty “Miazgi” stały się dla mnie “kultowe”. Podzieliłem bez reszty powszechną opinię i fascynację tą prozą. Chodziłem z egzemplarzem “Twórczości” po Nowym Mieście i infantylnie sprawdzałem, czy Andrzejewski ściśle opisał drogę powrotną Nagórskiego do domu – tyłami ulicy Freta. Do barku hotelowego “Bristolu”, gdzie dzieją się niektóre sceny, nie miałem śmiałości wejść, nie mówiąc o barku nocnym. Śledziłem też ruch uliczny wokół słynnego pisuaru na placu Trzech Krzyży. Znałem całe zdania, a nawet akapity na pamięć. Bawiłem się w dopisywanie brakujących scen. Ćwiczyłem pastisz.

            Tymczasem mijały lata, a “Miazga” w formie książkowej ciągle nie wychodziła. Krążyły słuchy, że autor przerwał nad nią pracę, zniechęcony kradzieżą notatek i szkiców, do jakiej doszło podczas jego pobytu we Frankfurcie. Inni mówili, że popadł w depresję, cierpi na niemoc twórczą i pije. Z tego wieloznacznego cienia Andrzejewski wyłonił się dopiero w 1968, publikując w paryskim Instytucie Literackim – jako pierwszy autor krajowy pod nazwiskiem – “Apelację”, a po wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji, ogłaszając list otwarty do E. Goldstückera, przewodniczącego tamtejszego Związku Pisarzy, z wyrazami solidarności. Było to już jednak zupełnie inne “objawienie się” niż dawniej; i inny był już zupełnie w owym okresie kraj – po wstrząsach wypadków marcowych i wszętej przez PZPR antysemickiej nagonce i antyinteligenckich ekscesach. Postępowanie Andrzejewskiego wywołało u władz istną furię. Znieważano go publicznie, odsądzano od czci i wiary; jego twórczość, włącznie z “Popiołem i diamentem”, który należał do lektur szkolnych, objęto całkowitym zakazem druku.

          Poruszony całą tą sytuacją, napisałem do niego list – z wyrazami uznania i podziękowaniem za postawę. W tym momencie nie znałem go osobiście. Odpowiedź otrzymałem na wiosnę 1969, tuż przed moimi 20. urodzinami (byłem wtedy na drugim roku studiów). Andrzejewski dziękował mi za słowa wsparcia i proponował spotkanie. Gdzie? Jakże by inaczej: w hotelowym barku “Bristolu” – tam, dokąd jeszcze niedawno nie miałem odwagi pójść na “wizję lokalną”.

          Nasza rozmowa szybko zeszła na Miazgę. Zrobił wtedy posępną minę i powiedział, że nie dokończy tej powieści. Po pierwsze, kradzież owych notatek całkowicie go zablokowała; po drugie, rozwijąca się rzeczywistość go ubiegła i przerosła (katastrofa, którą był przeczuwał, oto się ziściła, i to znacznie poważniej, niż myślał); a poza tym – i tu zaczął już racjonalizować swą niemoc – książki tej właśnie nie trzeba kończyć, ma pozostać fragmentaryczna, urwana, zarzucona. “Jaki świat, takie dzieło” – wywodził. “Miazgowaty świat można, a nawet należy wyrazić tylko miazgowatym utworem”.

           Na tymśmy się rozstali. Ja jednak – z miłości do literatury, czy raczej do tego fikcyjnego świata, który mnie wówczas, nie wiem dlaczego, jakoś urzekał czy frapował – nie dałem za wygraną. I napisałem szkic (wykorzystałem go przy okazji jako pracę roczną na polonistyce), w którym zaanalizowałem ideę niedokończenia i wyłuszczyłem, na czym polegałoby, a ściślej: powinnoby polegać jej urzeczywistnienie. Najkrócej: chodziło mi o to, że niedokończenie czy amorficzność Miazgi powinny być “zrobione”, z premedytacją przeprowadzone, a nie przypadkowe czy usankcjonowane przez przypadek. I wysłałem ten elaborat do Autora. Po paru miesiącach znów się do mnie odezwał i podniecony oświadczył, że – choć dosyć zawile rzecz wyłożyłem – pojął szczęśliwie, o co mi chodzi, a co więcej, że przyznaje mi rację i zamierza zastosować się do moich sugestii. To nie wszystko. W dowód wdzięczności za “nieocenioną terapię”, akcję powieści przenosi na 19 kwietnia 1969 roku – dzień moich 20. urodzin (dzień 19. kwietnia miał się w przyszłości okazać dniem Jego śmierci!)  – i wprowadza do niej postać będącą moim portretem. Co więcej, chcąc upamiętnić tę historię naszego spotkania, rozmów i “zapisanej mu przeze mnie recepty”, zamierza włączyć do tekstu nieco zmodyfikowany mój pierwszy list do niego – jako list postaci będącej moim odbiciem do Adama Nagórskiego, będącego jego autoportretem; i wreszcie, prosi mnie, abym napisał swoistą parodię samego siebie (czyli owej pracy o nieskończonej “Miazdze”) w formie eseju o najnowszej książce... Adama Nagórskiego, którą jest monolog umierającego Leonarda da Vinci.

            Nie taję, że po tej enuncjacji nogi lekko się pode mną ugięły. Skonfundowany, wyjąkałem jedynie: “Ale przecież tej książki nie ma.” Rozbawiony odrzekł: “No oczywiście, że nie ma! Jak by była, to bym cię o to nie prosił. Kto jest specjalistą od nie napisanych książek, ty czy ja? Mogę cię jednak pocieszyć: mam tytuł! Rzecz nazywa się Ostatnia godzina. Chciałem kiedyś coś takiego napisać, ale oczywiście nie napisałem. Teraz ty napiszesz to za mnie w formie streszczenia i omówienia i... prześlesz Nagórskiemu w dzień swoich urodzin. Na pewno sprawi mu to przyjemność.” – Miałem zatem zrobić coś podobnego, co wkrótce zaczął z wdziękiem uprawiać Stanisław Lem w “Próżni doskonałej” (1971): napisać szkic na temat fikcyjnej książki; streścić ją, sproblematyzować, porównać z innymi dziełami (fikcyjnego) autora, zarysować jego sylwetkę.

Przyjąłem zlecenie i – wywiązałem się z niego.

          Przełom lat 1969-70, aż do sierpnia tego roku, kiedy to Andrzejewski definitywnie “Miazgę” ukończył, był jednym z najdziwniejszych okresów w moim życiu. Oto w ciągu dość krótkiego czasu z marzyciela, błędnego młodzieńca nieco naiwnie zauroczonego literaturą, stałem się tej literatury animatorem, postacią książki, którą dopiero co traktowałem jako całkowicie “zewnętrzną” wobec mnie i jakoś już jednak dokonaną (mimo niedkończenia), a wreszcie swoistym jej współautorem. Zdawałem sobie sprawę, że jest to przygoda niezwykle rzadka czy nawet jedyna w swoim rodzaju. Owszem, bywały wypadki, że ktoś zafascynowany czyjąś twórczością stawał się z czasem bliskim znajomym wyróżnianego autora i przedmiotem jego opisów, a nawet współpracownikiem, ale z reguły dochodziło do tego w kolejnych dokonaniach i pracach. Mnie przydarzyło się to w “czasoprzestrzeni” powstawania jednej książki. Los u schyłku wczesnej młodości ofiarował mi spełnienie dziecinnego, nieziszczalnego marzenia o wejściu w fikcyjny świat powieściowy.

.

 I gorzki smak zawodu

           Ten euforyczny nastrój i słodkie poczucie, że się uczestniczy w czymś wiekopomnym, zaczęły się wkrótce rozpraszać. Z tygodnia na tydzień, w miarę jak Andrzejewski posuwał pracę naprzód, stawało się dla mnie jasne, że rzecz nie rozwija się właściwie i w dobrym kierunku, że – mimo nośnej zasadniczo formuły dziennika wplecionego w tekst i uwzględnienia w świecie przedstawionym rzeczywistości pomarcowej – dzieło to, zamierzone, bądź co bądź, jako wielowarstwowe dzieło sztuki z aspiracjami “głębi”, stacza się w publicystykę i błazenadę, kuleje myślowo i pełne jest rażących mielizn. Nie mogłem jednak już nic zrobić. Moja rola była skończona. Zresztą, nawet gdybym w tym stadium zdobył się na krytykę, nie sądzę, bym został wysłuchany. Rzecz toczyła się własnym życiem – niczym kula śnieżna po zboczu, rosnąc i pochwytując w siebie wszystko, co pojawiało się na jej drodze. Wreszcie – 19 sierpnia 1970 – w 61. urodziny Autora tekst został ukończony. Ponad 500 stron maszynopisu.

           Parę miesięcy później, gdy całość była już przepisana na czysto, Andrzejewski ofiarował mi rękopis i tzw. pierwszy maszynopis z odręcznymi poprawkami. Pamiętam dojmujące, lecz głęboko skrywane poczucie goryczy i smutku, jakie mi w tym momencie towarzyszyło. Miałem zupełną jasność: sama przygoda – owo rzadkie, niewiarygodne wręcz przejście z realności w iluzję i z powrotem, owo dotknięcie “mitu” i dreszczyk realnego wpływania na jego kształt – była nieporównanie bardziej wartościowa i wzbogacająca, niż efekt artystyczny, jaki ją uwieńczył. Dzieło było chybione. Słyszałem w sobie szyderczy głos, przedrzeźniający pamiętne ostatnie zdanie wstępnej noty z “Twórczości”: “Trudno, wesela nie będzie!”

          Rzeczywiście, nie było, i to w żadnym z możliwych wymiarów. Andrzejewski, z początku zdeterminowany, aby “Miazgę”, w ślad za “Apelacją”, wydać niezwłocznie u Giedroycia w Paryżu, uwikłał się (został uwikłany? przez może i życzliwych, lecz niekoniecznie najlepszych doradców) w absurdalne negocjacje z PIW-em (co w owym czasie oznaczało: z wydziałem kultury KC, a nawet z Biurem Politycznym), w których kompletnie się pogubił. Mamiono go, że po dokonaniu “nieznacznych skrótów, koniecznych ze względu na sojusz z ZSRR” (w istocie chodziło o ponad 50 stron tekstu), powieść ukaże się w kraju. Andrzejewski przystał na to. Publikacji jednak dalej nie dawano zielonego światła. Wtedy wpadł on na całkiem już kuriozalny pomysł, aby książkę wydać jednak w Paryżu, ale... z dokonanymi przez cenzurę skrótami, “żeby pokazać tym łobuzom z KC, że ma honor”. Odwodziłem go od tego, jak umiałem. Na próżno. Redaktorzy “Kultury”, usłyszawszy o tym, myśleli, że zwariował. I raz na zawsze, dość gniewnie, zamknęli sprawę. “Opiekunowie” z PZPR oczywiście tylko na to czekali. Pod koniec 1972 roku pisarz otrzymał oficjalne pismo, że “Miazga” się nie ukaże.

          Cała ta gra była z pewnością jednym z największych błędów, jakie Andrzejewski popełnił w życiu. Utwór, choć generalnie chybiony, miał jednak wiele szans na ożywiony rezonans. Gdyby Autor, tak jak był zamierzał, wydał go od razu w 1970 roku w Paryżu, odniósłby przynajmniej spektakularny sukces. Książka byłaby czytana w Wolnej Europie; przemycanoby ją do kraju jak relikwię; doczekałaby się rychło przekładów, i to na wiele języków. Bo to, o czym mówiła, i w jaki sposób mówiła, było wtedy wciąż aktualne, a proste słowa prawdy o “przodującym ustroju” i “umiłowanym Kraju Rad” działały jak dobroczynne lekarstwo. Tymczasem w dziewięć lat później, kiedy rzecz ukazała się wreszcie w “powielaczowym” wydaniu NOW-ej, panowała już zupełnie inna atmosfera i całkiem innymi kodami się porozumiewano. “Miazga” przeszła mało zauważona. Za chwilę miała wybuchnąć “Solidarność”.

            Ale i to jeszcze nie koniec jej perypetii. W 1981 roku, na fali wolności, wywołanej Sierpniem ‘80, sprawa wróciła na wokandę: PIW sam wystąpił z propozycją wydania, wszelako... w dalszym ciągu w formie drastycznie okrojonej. W stosunku do wydania NOW-ej sprzed dwóch lat, a także do wydania londyńskiej Polonii, które ukazało się tymczasem “bez wiedzy i zgody autora” (za to z licznymi błędami), był to bulwersujący krok wstecz. Andrzejewski jednak zgodził się na te warunki. Czytelnicy, nawet ci najbardziej mu przychylni i wierni, nie kryli rozczarowania.

          Pełna, zredagowana przeze mnie wersja, ukazała się dopiero w 1992 roku w Pulsie. Pracowałem nad tą edycją z wewnętrznymi oporami i ze ściśniętym sercem. Doprowadziłem jednak sumiennie rzecz do końca, spłacając dług Autorowi z niezapomnianą chwilę złudnego szczęścia w młodości.

           Dziś otrzymujemy do rąk wydanie ostateczne i “pomnikowe”: krytyczną edycję Biblioteki Narodowej, przygotowaną i nad wyraz rzetelnie opracowaną przez Annę Synoradzką-Demadre. Jej ponad 100. stronicowy wstęp, w którym pieczołowicie rekonstruuje ona całą tę historię i komentuje wszelkie jej aspekty, czyta się jednym tchem – jak pasjonujący reportaż. Zdumiewające zjawisko! Legenda narodzin i porażki dzieła, które chciało być wielkie, lecz nie wyszło, przerosła je i przetrwała, stając się czymś samoistnym i jeśli nawet nie bezwzględnie wartościowym, to z pewnością pouczającym. Taki jest casus “Miazgi”.

 

 

 

______________________________________________________

Jerzy Andrzejewski “Miazga”, oprac. Anna Synoradzka-Demadre; Biblioteka Narodowa, seria I, tom nr 305, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław-Warszawa-Kraków 2002.