O Żoliborzu

 

Żoliborz - moja mała ojczyzna

                                                                            z Antonim Liberą rozmawia Tomasz Kwaśniewski

Jak to się stało, że zamieszkał Pan na Żoliborzu?
Po wojnie zamieszkali tu moi rodzice i tu przyszedłem na świat. Potem uczęszczałem tutaj do szkoły. Była to szkoła muzyczna im. Szymanowskiego przy ulicy Krasińskiego. Szkole tej wiele zawdzięczam i dobrze ją wspominam. W tej dzielnicy, przy ulicy Felińskiego, znajduje się też szkoła, tak zwana "Jedynka", w której, z kolei, przez wiele lat uczyła moja matka. Wreszcie, w dzielnicy tej dostałem kiedyś swoje pierwsze mieszkanie: na IX kolonii WSM, gdzie w 1960 roku Andrzej Munk kręcił Zezowate szczęście. Tak więc, w moim wypadku, trudno mówić o wyborze. Po prostu - jestem z Żoliborza.

Pozostał Pan jednak wierny tej dzielnicy. Jest to jakiś wybór.
Owszem. I, rzeczywiście, nie wynika on tylko z przyzwyczajenia. Oczywiście, względy sentymentalne zawsze odgrywają pewną rolę, ale nie wyczerpują sprawy. Uważam Żoliborz nie tylko za jedną z najładniejszych dzielnic Warszawy, ale za niemal jedyną - "ludzką". Warszawa jest miastem nieopisanie brzydkim. Bez charakteru, klimatu. Zawdzięczamy to naprzód wojnie, a potem komunie, która dzieło zniszczenia przypieczętowała. Podkreślam: tak stać się nie musiało. Były bowiem plany, aby odbudowywać Warszawę według wzroców przedwojennych, z kultywowaniem właściwego temu miastu stylu neoklasycznego. No, ale "czerwoni" jakby się uparli, aby stolicę wykończyć. I teraz mamy to, co mamy. Chaos, tandeta, brzydota. Na tym tle Żoliborz, przynajmniej Żoliborz centralny, czy, jak się mówi, "stary", stanowi rzadką oazę porządku, normalności, sensownych proporcji i kształtów. Może warto w tym miejscu przypomnieć etymologię nazwy. "Żoliborz" to spolszczone francuskie "joli bord", co znaczy "piękny brzeg". Wypowiedziała te słowa królowa Marysieńka, kiedy jej mąż, król Sobieski, przywiózł ją tu raz latem. A zatem, można powiedzieć, że poza innymi cechami, dzielnica ta ma w sobie coś kosmopolitycznego.

Jest jednak tutaj i cytadela...
To prawda. Wybudowana na rozkaz Mikołaja I, rękami Polaków, za karę za Powstanie Listopadowe. Potem zginął tu Traugutt. To inny rys Żoliborza. Związany z ruchem oporu, z walką narodowo-wyzwoleńczą. Tutaj, na rogu Suzina i ulicy Próchnika wybuchło Powstanie Warszawskie. W trzydzieści dwa lata później proklamował się KOR (nawiasem mówiąc zebranie założycielskie i kilka następnych odbyło się w moim ówczesnym mieszkaniu). Wreszcie, po stanie wojennym, w kościele świętego Stanisława Kostki wygłaszał swoje słynne kazania ksiądz Jerzy Popiełuszko, które przypłacił życiem.

Jak Żoliborz wyglądał kilkanaście lat temu, a jak wygląda teraz? Jacy ludzie tam mieszkają?
Warto przywołać obraz Żoliborza z lat 50. i 60., potem niewiele się już zmienił (mówię cały czas o "centralnym"). Otóż, jak już wspomniałem, Żoliborz wyszedł z wojny w miarę obronną ręką. Przed wojną zaś był dzielnicą w miarę młodą. Tworzyły go zasadniczo trzy enklawy: osiedla ?oficerskie? (rejon ulicy Śmiałej), osiedla "urzędnicze" i "dziennikarskie" (rejon ul. Dziennikarskkiej i Promyka) i osiedla WSM, czyli Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej (rejon ulic Słowackiego i Krasińskiego). Przed wojną to wszystko dopiero zaczynało żyć, jeszcze się w pełni nie zagospodarowało i nie rozkwitło; w czasie wojny - zdziczało, a po wojnie - szybko nie ruszyło z miejsca. Wskutek tego obraz dzielnicy, jaki odsłonił się przed moimi oczami w dzieciństwie, miał w sobie coś - powiedziałbym - z dawnego, wręcz dziewiętnastowiecznego miasteczka. Miejskość przemieszana z wiejskością. Wyspy cywilizacji otoczone dzikimi, niczyimi polami. Wystarczyło zejść kilka kroków "ze szlaku", a już się trafiało w jakieś malownicze, zagadkowe lub "melancholijne" chaszcze. Współgrały z tym dwa ogromne tereny ogródków działkowych: jeden na Żoliborzu "dolnym" (te przetrwały do dziś), drugi - na "górnym" (te ostały się tylko w nazwie "Sady Żoliborskie", osiedlu wybudowanym na tym terenie na przełomie lat 50. i 60.). A przy małych, zapuszczonych domach mieszkalnych lub jednorodzinnych, w których w owym czasie mieszkało na ogół parę rodzin, często widziało się warzywniaki, gołębniki, a nawet kurniki itp. Wszystko to razem tworzyło klimat cichego ubóstwa, zgrzebności, swojskości. Mała skala. Autentyczna (czyli nie "socowska") ludowość - taka, jaką opisuje, na przykład, Tuwim w Kwiatach Polskich (wyprawa na Bielany). Pojawiające się od czasu do czasu atrakcje dla ludu: wesołe miasteczka (w miejscu, gdzie dzisiaj stoi Urząd Gminy); strzelnice, w których można było zdobyć kwiat zrobiony z bajecznie kolorowych piórek; budki z piwem i oranżadą; raz nawet przyjechał cyrk, który stanął tuż przy placu Wilsona (tam, gdzie teraz stoi szkoła) i po którym pozostały walające się przez wiele miesięcy ogromne kości - podobno lwa, który tam akurat zdechł. Słowem, świat trochę jak z wczesnych filmów Felliniego. Jednocześnie ten nieco peryferyjny, swoiście prowincjonalny świat (wyraźną granicę, oddzielającą Żoliborz od "prawdziwego" miasta, stanowiła linia kolejowa Dworca Gdańskiego), w dużej mierze zamieszkiwała inteligencja, i to najlepszej próby. Mógłbym wymienić długą listę znanych osobistości świata nauki i kultury - profesorów, pisarzy, artystów - którzy tutaj mieszkali. Profesorostwo Ossowscy, Witold Kula, Jan Strzelecki i Jerzy Jedlicki; spory odłam rodu Kreczmarów (z Jerzym Kreczmarem i Zbigniewem Zapasiewiczem na czele), Igor Newerly i jego syn Jarosław Abramow, Stanisław Dygat z Kaliną Jędrusik i Wiktor Woroszylski; Juliusz Gomulicki i malowniczy fircyk Andrzej Dobosz; Bohdan Korzeniewski i Andrzej Munk (zanim w latach 60. nie przenieśli się gdzie indziej); Andrzej Wajda i Witold Lutosławski. Aha, no i jeszcze - trudno go tu pominąć - Jacek Kuroń, którego mieszkanie w domu przy Mickiewicza stało się na wiele lat swoistym centrum już nie tylko Warszawy, ale i całej Polski. Tę listę mógłym ciągnąć dalej.

Jakie są ulubione trasy Pana spacerów?
Obecnie prawie już nie spaceruję. Albo robię to w zupełnie innych miastach, najchętniej w Dublinie lub Florencji. Dopóki jednak wychodziłem jeszcze z domu, lubiłem chodzić po małych uliczkach między ulicą Kaniowską a Czarnieckiego, wokół placu Słonecznego (w jego pobliżu mieszka obecnie pan Blikle). Lubiłem też kontemplować willę na tyłach parku Żeromskiego, wybudowaną na początku lat 30. dla marszałka Piłsudskiego. Jego adiutant miał mieszkać w pobliżu, na rogu Czarnieckiego i Krasińskiego; wybudowano tam nawet stajnię dla konia, która w postaci przybudówki przetrwała do dziś. Obawiam się jednak, że to ostatnie jej chwile, bo podobno ktoś tę posesję wykupił i pewnie wszystko wyburzy.

Co Pan w tej dzielnicy lubi, a co Pana w niej denerwuje? Co by Pan zmienił?
Jeśli ograniczamy się do Żoliborza starego, czyli terenu zamkniętego od północy Parkiem Kaskada, od południa Dworcem Gdańskim, a od zachodu ulicą księdza Popiełuszki (dawniej Stołeczną) i włączymy w to jeszcze, powiedzmy, Sady Żoliborskie, to mogę powiedzieć, że tak pojmowaną dzielnicę akceptuję właściwie bez zastrzeżeń. I jeśli bym czego chciał, to właśnie, aby niczego już tu nie zmieniano, nie licząc renowacji domów i poprawy jakości chodników. Byłoby dobrze, gdyby na małych ulicach przywracano stopniowo stare latarnie-pastorały. I, Broń Boże, żadnych nowych osiedli. Tu nie ma już miejsca. Boję się dewastacji, jaka z pewnością nastąpi, gdy dotrze na Żoliborz budowa metra.

Na Żoliborzu rozgrywa się kilka scen z Pana powieści Madame: na placu Wilsona (wówczas Komuny Paryskiej), w Parku Żeromskiego, na Dworcu Gdańskim. Czy miały one swój pierwowzór w rzeczywistości?
Jest z nimi tak, jak to na ogół bywa z literaturą: mają związek z rzeczywistością tylko do pewnego stopnia. Historia z nieszczęsnym zegarkiem, wygranym i okrutnie zniszczonym przez bohatera, jest w dużej mierze prawdziwa. Rzecz miała miejsce w słynnym Domu Kultury przy ulicy Próchnika, obok Teatru Komedia. Podobnie ze spacerami po Parku Żeromskiego: ja też, jak mój bohater, lubiłem tam zachodzić, gdy chciałem coś przemyśleć. Ale to, co zajmuje umysł bohatera, należy już do świata fikcji. Skoro zaczęliśmy mówić o literaturze jako zwierciadle życia, to warto w tym miejscu wspomnieć, że Park Żeromskiego, a ściślej mówiąc, pamiętny publiczny szalet, który stał lata temu nieopodal wejścia, został również uwieczniony przez Mirona Białoszewskiego w opowiadaniu Klucz (piękne!). Wracając to mojej książki: mogę jeszcze dodać, że wielu czytelników, z uwagi właśnie na opis tych miejsc, zgadywało lub dopytywało się, do którego liceum uczęszczał właściwie bohater. Do "Lelewela", "Jedynki", czy może "Sempołowskiej", która w pewnym okresie była szkołą z wykładowym francuskim? Na to odpowiadałem już jednak przecząco. To znowu jest fikcja. Szkoła, do której chodził, jest placówką zmyśloną albo syntezą kilku, które tak lub inaczej znałem.

No a co z Dworcem Gdańskim? Czy wyjazd pięknej Madame to aluzja do "wyjazdów marcowych"?
Najwyżej ich antycypacja. Madame wyjeżdża z Polski 25 czerwca 1967 roku, wkrótce po tzw. wojnie sześciodniowej (ale nie w związku z nią), podczas gdy ?wyjazdy marcowe? z Dworca Gdańskiego zaczęły się na dobre dopiero w lecie 1968. Niemniej ten pociąg (Moskwa-Warszawa-Paryż) i godzina odjazdu (15.10) rzeczywiście są te same, które niebawem stały się atrybutami owego smutnego exodusu.

A zatem skoro Żoliborz nie był konieczną scenerią dla akcji Pana powieści, to czemu go Pan jednak - choćby w owych paru sygnałach i aluzjach - uwzględnił?
Po pierwsze, dla dobra książki. Zawsze jest lepiej, gdy akcja dzieje się w jakimś określonym miejscu, a nie "wszędzie i nigdzie". Po drugie, zawsze fascynowały mnie książki, które dawały w miarę szczegółowy obraz jakiegoś miasta lub choćby jego małego fragmentu. Dlatego też, gdy sam zacząłem pisać, chciałem do tej długiej i bogatej tradycji nawiązać. Ponieważ kluczowe dla akcji sceny rozgrywają się w Śródmieściu (Zachęta, Uniwerstytet, Teatr Polski, Pałac Staszica) i miejscom tym musiałem poświęcić szczególną uwagę (dość ważny jest np. opis pomników Kopernika i Chrystusa sprzed kościoła Świętego Krzyża), miałem ochotę czy nawet potrzebę zrównoważenia tego obowiązku jakąś przyjemnością, a tym właśnie było wprowadzenie owych kilku okruchów żoliborskich. Można powiedzieć, iż w książce pełnią one funkcję osobistego piętna autora. Są czymś w rodzaju zabiegu, jakim było np. pokazywanie się na chwilę Alfreda Hitchcocka we własnych filmach. Doskonale zrozumiał to Tomasz Burek w swojej recenzji. Czuję się dłużnikiem Żoliborza. Wiele tej dzielnicy zawdzięczam. I chciałbym jakoś ten dług spłacić. A jak można spłacić go lepiej, niż tworząc mit wierzyciela? Miasto istnieje też w słowie. Nazwane, istnieje silniej. Żoliborz jest tego godny.

"Gazeta Stołeczna", sierpień 1999