Żart, ironia, muzyka i głębsze znaczenie

Z Antonim Liberą rozmawia Władysław Rajcher

"Nowe książki" styczeń 1999

Jest pan znany głównie jako tłumacz i znawca twórczości Becketta, jako reżyser jego sztuk i autor szkiców literackich. Co sprawiło, że napisał pan powieść?

Byłem znużony zależnością od cudzych tekstów. Chciałem zażyć swobody.

Dlaczego nie zrobił pan tego wcześniej?

Z braku wiary we własne siły. Moje ideały literatury są bardzo wysokie, nie czułem się na siłach im sprostać.

Co sprawiło, że się pan poczuł?

Mówiąc szczerze, wcale się nie poczułem. Zadecydował przypadek. Dostałem kilkumiesięczne stypendium w Stanach Zjednoczonych i postanowiłem wykorzystać tę okazję na próbę. Początkowo nie zamierzałem zresztą pisać długiego utworu, lecz najwyżej większą, kilkudziesięciostronicową nowelę.

Wyszła jednak blisko 400. stustronicowa powieść.

Co zrobić! Wkrótce po rozpoczęciu zorientowałem się, że mam szansę na większą formę, niż wstępnie zakładałem. Przerwałem wtedy na chwilę pisanie, obmyśliłem dokładnie całość, sporządziłem wręcz drobiazgowy plan i odtąd zacząłem pisać wolno, metodycznie, cyzelując każdy szczegół. W sumie zabrało mi to ponad trzy lata.

Miał pan temat od razu, czy zaczął go pan dopiero szukać?

Miałem raczej pomysł niż temat. Nosiłem go w sobie od dawna. Polegał na opozycji dwóch zdań, z których jedno miało otwierać tekst, a drugie go zamykać. Pierwsze brzmiało: "Przez wiele lat myślałem, że urodziłem się za późno", a drugie: "I wtedy pomyślałem, że może jednak nie urodziłem się za późno". Te dwa zdania wyznaczały ramę czy klamrę historii, która prowadziła do zmiany stanowiska narratora. Należało ją stworzyć.

Stworzyć czy odtworzyć? Opisana przez pana historia robi wrażenie autobiograficznej.

To pozór. A poza tym "odtwarzanie" rzeczywistości, jeśli ma być literaturą, a nie dokumentem lub pamiętnikiem, zawsze jest - musi być - tworzeniem. Literatura zaczyna się tam, gdzie pojawia się fikcja. Nabokov powiada, że pierwszym pisarzem był troglodyta, który wpadł do jaskini z krzykiem "Wilk!", wiedząc, że to nieprawda.

Chce pan przez to powiedzieć, że w pana książce wszystko jest zmyślone?

Nie. Ale gruntownie przetworzone i sformowane w porządek niezależny od "kalendarium" mojego życia. Prawdą jest doświadczenie. Natomiast fabuła, opowiedziana historia i sam tryb - powód i cel - jej opowiedzenia są zmyśleniem.

Tryb? Powód i cel?

To jest powieść w powieści. Jej narrator nie jest narratorem konwencjonalnym (takim, który opowiada coś "sobie a muzom"), lecz - piszącym. On to wszystko p i s z e, i to też nie jako wspomnienie, lecz jako prozę - książkę, którą zamierza wydać. Można by więc powiedzieć, że jest to fikcja do kwadratu.

Tak, ale w tej fikcji jest mnóstwo rzeczy prawdziwych: dziesiątki detali, takich na przykład, jak ceny książek, taksówek, stroje, obyczaje, Warszawa tamtych lat... Żoliborz, na którym pan mieszka do dziś.

To prawda. Materię czerpałem z rzeczywistości. Duch jednak pochodzi z wyobraźni. Jeśli chodzi o Żoliborz, dzielnicę, z której nie ruszyłem się od urodzenia, to jest to dopiero preludium. Cóż to jest ten plac Wilsona (za peerelu: Komuny Paryskiej) i garść aluzji do takich miejsc jak Sady Żoliborskie, ulica Mickiewicza i Krasińskiego! Naprawdę opisać Żoliborz dopiero zamierzam, w kolejnej książce, którą obmyślam. Ale zgadzam się z panem: sceneria jak i tło historyczne (np. historia Maksa) są absolutnie prawdziwe i wręcz pedantycznie odmalowane.

A jednak padają pod pana adresem uwagi, że uprościł pan obraz PRL-u, że pana bohatera cechuje "nadświadomość polityczna", możliwa obecnie, ale nie wtedy.

Tak uważa recenzent "Gazety Wyborczej". Nie precyzuje on jednak swoich zastrzeżeń. Co jest dla niego przejawem owej "nadświadomości"? Że w domu bohatera słucha się Wolnej Europy? Że przewodniczący szkolnego ZMS-u to błazen i cynik? Że w niektórych kręgach środowiska akademickiego panuje psychoza ucieczek na Zachód? Że sekretarz POP wykorzystuje delegację służbową do pokątnego handlu kawiorem? - Czy tak nie było? Te wszystkie historyjki mają pokrycie w rzeczywistości. A rozmowa Jerzyka z kierownikiem Biura Współpracy z Zagranicą jest niemal stenogramem mojej rozmowy - i to kiedy!, nie w żadnych latach 60-tych, lecz w roku 1977! - kiedy to dostałem zaproszenie od Becketta i Akademie der Kunst w Berlinie Zachodnim na premierę jego sztuki, i odmówiono mi paszportu. Tak więc ów recenzent albo nie pamięta tamtych czasów, albo wychował się w zupełnie innym środowisku niż ja (takim, dla którego peerel był czymś zupełnie normalnym), albo nie przeczytał książki uważnie. Bo, po pierwsze, mój bohater właśnie w trakcie akcji, na oczach czytelnika, poznaje głębszą prawdę o peereleu (uczy się jej od starszych), a po drugie, to z jakiej perspektywy czasowej to wszystko jest opowiadane? Przecież na końcu zostaje ujawniona tzw. sytuacja narracyjna: mój bohater pisze to w latach 1982-83, w czasie stanu wojennego, mając blisko 35 lat. Wtedy chyba nikt nie miał już złudzeń, czym był i jest peerel. Krytykom zarzucającym mi rzutowanie obecnej świadomości na przeszłość zalecam lekturę Dziennika 1954 Tyrmanda (którego nazwisko zresztą nie bez przyczyny pojawia się zaraz na początku książki). Pewnie i jego posądzą o ?nadświadomość?. A także Kisielewskiego, Szpotańskiego, Herberta... Znam tę śpiewkę na pamięć.

Jak ważna jest dla pana warstwa polityczna powieści?

Ważna, ale nie najważniejsza. Interesowały mnie sprawy znacznie ogólniejsze. Zdecydowałem się jednak rozważyć je nie abstrakcyjnie, lecz na podstawie doświadczenia osadzonego w konkertnej rzeczywistości. Jej elementem zaś, i to dość istotnym, była polityka (życie w peerelu było przeniknięte polityką do szpiku kości). Znalazła się więc ona w polu widzenia siłą rzeczy. Wykorzystałem tę okoliczność, aby wystawić tamtej epoce rachunek. Czyli zrobić to, czego nie zrobiono lub zrobiono nader pokrętnie tam, gdzie powinno było być zrobione, to znaczy na forum publicznym. To zresztą polska specyfika: spełnianie powinności przynależnych państwu przez literaturę piękną. Ale powiadam: uczyniłem to przy okazji.

Jakie jest saldo tego pana rachunku?

Ujemne. Moja książka, choć nie wytacza wielkich armat i nie przybiera prokuratorskiej togi, choć utrzymana jest w tonie ironiczno-żartobliwym, stanowi jednoznaczne potępienie peerelu. Osądza, że był to świat zdegenerowany, godny pogardy i odrzucenia. I że mieli rację ci, którzy tak to odczuwali i w związku z tym wyrywali się stąd za wszelką cenę. Ta ocena zgodna jest z rzeczywistością. Widać to wyraźnie na przykładzie wybitnych osobistości, ludzi twórczych i suwerennych duchowo. Miłosz, Tyrmand, Lebenstein, Mrożek, Polański, Herbert, Odojewski, Kołakowski, Barańczak, Zimmerman... czy mam wymieniać dalej? A to tylko pisarze, artyści. A iluż było naukowców, inżynierów i w ogóle tak zwanych zwykłych ludzi, których ta rzeczywistość po prostu mierziła i nie chcieli mieć z nią nic wspólnego. Posądzano ich o zdradę, brak patriotyzmu, interesowność, w najlepszym razie ? niski materializm, chęć wygodnego życia. Przeciwstawiam się tym ocenom. W większości byli to ludzie, którzy właśnie zachowali właściwą miarę rzeczy i mieli przy tym odwagę. Bo uciekać lub wyjeżdżać wtedy na stałe na Zachód było sprawą wyjątkowo trudną i ryzykowną.

Przejdźmy do spraw dla pana najważniejszch. O czym pisał pan przede wszystkim?

O problemie pozoru i prawdy, o naturze poznawania rzeczywistości, o roli języka w tym procesie, o przeradzaniu się życia w mit, o dwuznaczności sztuki.

Fundamentalne kwestie...

Owszem, ale podjęte i rozpatrywane przy okazji spraw małych, powszednich, znajomych każdemu. Szkoła, dojrzewanie, miłość... cóż bardziej podstawowego? Osnowa mojej opowieści jest niezwykle prosta. Mój bohater naprzód jest marzycielem (człowiekiem żyjącym mitami), potem "badaczem" Życia, wreszcie zostaje artystą (kimś, kto sam tworzy mity) i sam się staje legendą.

No, to nie jest takie powszednie.

Jako ucieleśnienie losu, rzeczywiście, nie, ale jako sam los, jako pewne doświadczenie - tak. Bo każdy przechodzi te kolejne fazy. Naprzód uczy się świata, potem poznaje go, a w końcu uczy innych, świadomie i mimowolnie, stając się cząstką przeszłości. To, że mój bohater zostaje artystą, pisarzem, służy tylko temu, aby uwyraźnić ten proces.

Pana bohater naprzód żyje mitami przeszłości, a potem próbuje stworzyć ?magiczną rzeczywistość? w teraźniejszości. Subiektywnie mu to nie wychodzi: mimo takich czy innych sukcesów, ma on poczucie niespełnienia. Obiektywnie jednak osiąga swój cel: dla innych, po latach, ta sama rzeczywistość stanowi przedmiot kultu, właśnie jako ?rzeczywistość mityczna?. Uważa pan to za prawidłowość?

Opowiedziana historia ma charakter modelowy. Model jest swego rodzaju ideałem. Wyraża on zasadę, a nie każdy, poszczególny przypadek. A zasada jest chyba właśnie taka. "Mityczność" świata zawsze jest obiektywna, nigdy subiektywna. Nawet bohaterowie wielkich mitów, religijnych i historycznych, nigdy - w trakcie "dziania się dziejów", w okresie "genialnych epok" - nie mają poczucia, że uczestniczą w rzeczywistości mitycznej. Hölderlin (mój ulubiony niemiecki poeta, obecny znacząco w mojej powieści) rozważając w hymnie Patmos "święte wydarzenia" opisane w Ewangelii, powiada w pewnym momencie o przyszłych apostołach: "że choć ludzie ci w duszy przy wielkiej stali już sprawie, życie pod słońcem jednak było dla nich najmilsze i nie chcieli odchodzić sprzed Pańskiego oblicza ani opuszczać ojczyzny". Chodzi mi o to, że prawie nigdy nie wiemy, kiedy zachodzi ?rzeczywistość mityczna?, to znaczy taka, która stanie się mitem; a nawet kiedy to czasem przeczuwamy, na przykład podczas jakiegoś doniosłego wydarzenia historycznego, nie odczuwamy tego tak, jak będą to w przyszłości wyobrażać sobie inni, jak my sami będziemy to z czasem pamiętać i wspominać. Naoczność, przeżycie bezpośrednie zawsze przegrywa z wyobrażeniem lub z tym, czego dostarcza pamięć i język.

Dyskusyjna teza.

Jak wszystko. Weźmy jednak jakiś konkretny przykład. Intronizacja Papieża w Rzymie na placu świętego Piotra 23 października 1978 roku. Pamiętny pokłon kardynała Wyszyńskiego. Papież pochyla się, próbuje powstrzymać prymasa przed tym gestem, mówi półgłosem "Stefanie, proszę cię, nie..." Pamięta pan tę chwilę? I teraz zestawmy ją z tymi wszystkimi obrazami, które ją utrwaliły, z tym pomnikiem, który powstał na podstawie tej sceny. Tamto trwało mgnienie, nie dawało czasu na refleksję, było czystą spontanicznością. Wspominanie tamtej chwili lub oglądanie obrazów podlega innemu czasowi. Trwa, a jako trwające - olbrzmieje, przeradza się w znak, nabiera wyższego sensu. Podobnie jest z literaturą i w ogóle z językiem. Powiedziane, nazwane, zwłaszcza nazwane oryginalnie, jest zawsze czymś więcej niż faktem, który jest nazywany... Mityzowanie świata leży w naturze człowieka. Wynika z pamięci i słowa.

Przydarzyła się panu jakaś "mityczna" historia? To znaczy, taka, która stała się z czasem mityczną ? dla innych lub dla pana samego.

O, niejedna. Choćby moje spotkanie z Andrzejewskim i cała sprawa z Miazgą. Byłem wtedy niewiele starszy od mego bohatera, miałem dwadzieścia lat. Andrzejewski zaś był u szczytu sławy, chodził w glorii sumienia narodu, pierwszego pióra literatury krajowej, postrzegany był jako złożona, tragiczna postać. Na łamach ?Twórczości? ukazały się właśnie fragmenty Miazgi, która miała być jego opus magnum. Jan Błoński w obszernym artykule określił ten materiał jako zapowiedź... polskiego Doktora Faustusa. Wszyscy cmokali, zachwycali się. Ja też, ale bardziej naiwnie. Fascynowały mnie opisy miejsc akcji, która się dzieje w Warszawie w tamtych latach: droga, którą Nagórski wraca do domu na Nowym Mieście (w którym w rzeczywistości mieszkał niegdyś Andrzej Munk), nocny barek w ówczesnym Bristolu, plac Trzech Krzyży z nieśmiertelnym pisuarem, Spatif itp. Chodziłem z egzemplarzem "Twórczości" po mieście i sprawdzałem, czy wszystko się zgadza. I cały ten fikcyjny świat przeżywałem tak, jak gdyby był prawdziwy, jakby to, co zostało opisane, zdarzyło się naprawdę. Kiedy Andrzejewski, po inwazji na Czechosłowację, napisał pamiętny list do Goldstückera i wszczęto na niego nagonkę, ja wysłałem do niego wyrazy poparcia i solidarności. Odpowiedział na nie i zaproponował spotkanie. Rozmowa prawie natychmiast zeszła na Miazgę. Zrobił wtedy posępną minę i powiedział, że nie dokończy tej powieści: po pierwsze, we Frankfurcie ukradli mu teczkę z notatkami (co miało go całkowicie zablokować), a po drugie ? i tu zaczął racjonalizować swą niemoc ? książki tej właśnie nie trzeba kończyć, ma pozostać fragmentaryczna, urwana, zarzucona. -Jaka rzeczywistość, takie dzieło? - wywodził. "Miazgowaty świat można wyrazić tylko miazgowatym utworem". - Na tymśmy się rozstali. Ja jednak - z miłości do literatury, czy raczej do tego fikcyjnego świata, który mnie wówczas, nie wiem dlaczego, urzekał ? nie dałem za wygraną. I napisałem szkic (wykorzystałem go przy okazji jako pracę roczną na polonistyce), w którym zaanalizowałem ideę niedokończenia i wyłuszczyłem, na czym polegałoby - powinno by polegać - jej urzeczywistnienie. Najkrócej: chodziło mi o to, że ?niedokończenie? Miazgi powinno być ?zrobione?, umyślnie i świadomie przeprowadzone, a nie przypadkowe czy usankcjonowane przez przypadek. I wysłałem ten elaborat do autora. Po paru miesiącach znów się do mnie odezwał i podniecony oświadczył, że zrozumiał, o co mi chodzi, że mam całkowitą rację i że zamierza zastosować się do moich sugestii. Ale to jeszcze nic! W dowód wdzięczności za me "terapeutyczne zabiegi" i dla upamiętnienia całej sprawy - wprowadza mnie (to znaczy, postać będącą moim portretem) do akcji, całą akcję przenosi na dzień moich dwudziestych urodzin, mnie zaś prosi, abym mu napisał... rozdział: esej Antka Raszewskiego o Ostatniej godzinie Nagórskiego, który zostanie wprowadzony do tekstu. I tak oto z marzyciela, błędnego młodzieńca dość naiwnie zauroczonego literaturą, w krótkim czasie stałem się tej literatury animatorem, fikcyjną postacią i legendą życia literackiego. Panowało przekonanie, że Andrzejewski ukończył Miazgę dzięki mnie. (Bezpieka uważała, że wręcz ją napisałem!) Na koniec ofiarował mi rękopis... Mój stosunek do tej książki szybko uległ zmianie. Wkrótce zrozumiałem, że jest to dzieło chybione. Ale sama przygoda: to rzadkie, niewiarygodne wręcz przejście z realności w iluzję i z powrotem, było czymś arcyciekawym i wartościowym duchowo. To właśnie była jedna z pierwszych lekcji tego, o czym piszę w swej książce.

Pana bohater jest młodzieńcem wyjątkowo uzdolnionym. Gra na fortepianie i w szachy, jest niebywale oczytany i elokwentny, recytuje i pisze, potrafi nawet improwizować. Nie za wiele tego wszystkiego?

Za wiele? Dla mnie raczej za mało. To jest przyszły artysta, człowiek utalentowany. Proszę go porównać z innymi, podobnymi bohaterami w literaturze ? z Dedalusem Joyce'a, z wieloma bohaterami Nabokova (to są dopiero geniusze!), z Toniem Krögerem (którego zresztą wciąż przywołuję w powieści), czy nawet z Hansem Castorpem, który artystą nie jest, tylko niedoszłym inżynierem, a który, gdy wyznaje miłość pani Chauchat, czyni to po francusku... przez blisko dziesięć stron druku! Mój bohater wypada przy nich wręcz blado. ? Niemniej, chciałbym przy tej okazji zwrócić uwagę na kilka spraw.

Po pierwsze, kreując postać człowieka uzdolnionego czy wręcz utalentowanego, nie czynię tego, by tak rzec, "na wiarę", pośrednio, przez takie czy inne deklaracje i zapewnienia; nie wmawiam czytelnikowi, że on po prostu taki jest, lecz przedstawiam to, dokumentuję. Pokazuję, jak myśli, jak mówi, jak pisze. Ręczę za niego własnymi umiejętnościami: piszę mu to "genialne" wypracowanie o gwiazdach, układam te improwizacje i dialogi, buduję monologi wewnętrzne. Jeżeli ja tak potrafię, dlaczego on by nie mógł? Tym bardziej, że ma być ode mnie lepszy. To on zrobi karierę, nie ja.

Po drugie - będzie to truizm, niemniej wypowiem go - literatura to sublimacja życia, to tworzenie idealnego obrazu rzeczywistości, a nie jej kopiowanie. Podam dwa przykłady, oba z Manna. Lotta w Weimarze, rozdział piąty, opatrzony podtytułem "Opowiadanie Adeli". Jest to sześćdziesięciostronicowy monolog -podkreślam: m o n o l o g - dwudziestojednoletniej siostry Schopenhauera, skierowany do tytułowej bohaterki. No i niech teraz kto znajdzie "w życiu" taką osobę, która byłaby w stanie a vista, spontanicznie, wygłosić taką tyradę, będącą w rzeczywistości fenomenalnym, wirtuozerskim opowiadaniem! A jednak zarzut, że jest to nieprawdopodobne, jest absurdalny. I drugi przykład: Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla. Kto jest narratorem, i to narratorem piszącym!, tej powieści? Mętny typ z niemieckiej prowincji, były kelner i złodziejaszek hotelowy, pół-sutener, żigolak, światowy awanturnik. A jak są napisane te jego wynurzenia? Któż poza samym Mannem potrafiłby tak pisać? - Więc wszystko to jest konwencją, umową, rodzajem gry.

No i wreszcie po trzecie: sam wybór bohatera. Dlaczego właśnie taki - inteligent, artysta, wszechstronnie uzdolniony?

Odpowiedź jest bardzo prosta: bo taki mnie interesuje. Bo o nim chce mi się pisać. Nie uważa pan, że w polskiej literaturze współczesnej tacy prawie zniknęli? Zaludniają ją głównie prymitywy lub prostaczki, niebieskie ptaki, alkoholicy, ludzie zdegradowani, przeciętni, w najlepszym razie jakieś infantyły. Nie ma pan już tego dosyć?

Bohater literacki jest wyrazem stanu ducha społeczeństwa.

Na tego ducha można jednak jakoś wpływać. Właśnie poprzez literaturę. Tworząc nowe jakości. Przywołując dawne miary. Słowem, podnosząc poprzeczkę.

Istnieje ryzyko, że nikt nie będzie chciał skakać.

Biorę to pod uwagę. Niemniej reakcja na moją książkę raczej rozprasza pesymizm. W ciągu niespełna trzech miesięcy sprzedano prawie cały nakład.

Swoje robi główna nagroda Znaku, którą został pan wyróżniony.

Z pewnością. Mam nadzieję jednak, a nawet jestem przekonany, że decyduje coś innego: mianowicie że ta książka jest o czymś, co ludzi interesuje, i że - mimo całej tej "rafinady" czy wysokiego tonu ? jest komunikatywna. Moim zdaniem, ludzie są głęboko znużeni tak zwaną awangardą, literaturą "eksperymentalną" i całą tą postmodernistyczną błazenadą. Tym bardziej, że to, co im się w tym zakresie proponuje, to jest piąta woda po kisielu. Wielkiej literatury modernistycznej już nie ma. Skończyła się wraz z Beckettem.

Czy można to rozumieć, że po latach fascynacji tym pisarzem i gorliwej służby na rzecz jego twórczości, wyzwala się pan oto spod tego wpływu i... buntuje przeciwko mistrzowi?

W żadnym wypadku. W dalszym ciągu uważam Becketta za jednego z największych pisarzy naszego czasu i jednego z najwybitniejszych, jacy w ogóle istnieli. Buntować się przeciw niemu byłoby absurdem. Absurdem jednak byłoby też podążać jego śladem (jak usiłują to niektórzy, zresztą z żałosnym skutkiem). Po pierwsze, z uwagi na to, że jestem kimś innym niż on. Po drugie zaś dlatego, że możliwości poetyki, którą się on posługiwał i którą genialnie rozwinął, zostały przezeń bez reszty wyczerpane. On zrobił w tej dziedzinie to, co - wedle teorii Kretzschmara (nauczyciela muzyki Leverkühna) - uczynił był Beethoven z formą sonaty w opusie 111. Doprowadził ją mianowicie do końca. Jego dzieło jest doskonale spełnione i zamknięte. Dalej iść tą drogą niepodobna. Można najwyżej kultywować pewne ogólne idee estetyczne, które wyznawał, które jednak wydają się ponadczasowe i nie odnoszą się tylko do jego twórczości.

Na przykład jakie?

Szeroko pojętej muzyczności dzieła: jak polifonia, kontrapunkt, repryza, powtórzenie. Chodzi ogólnie o Formę, o traktowanie dzieła jako pewnej konstrukcji, rządzonej samoistnymi i ścisłymi prawami.

Mógłby pan to rozwinąć?

Jest to postawa artystyczna przeciwna chaosowi ? "bebechom", "życiowości", wszystkiemu, co przypadkowe. Jej celem jest porządek, struktura krystaliczna. Należy do tradycji, której na imię "klasycyzm". Artysta kształtuje dzieło w myśl pewnych reguł, "ściśle". Tworzy wyraźną konstrukcję, stosuje "zasady harmonii". Co do mnie, polega to na tym, że sztukę opowiadania uprawiam na wzór muzyki. Myślę o opowieści w kategoriach muzycznych: tematu, przetworzenia, modulacji, kadencji. Oto w pierwszym rozdziale wprowadzam trzy motywy: gry na pianinie, w szachy i chodzenia po górach. I na tych trzech "akordach" faluje cała książka. W taki czy inny sposób: jako temat, ornament, epizod, metafora. To można dokładnie prześledzić. Od początku do końca. Albo motyw urodzin - Madame i bohatera - skoro rzecz się zaczyna od kwestii "urodzenia" ("Przez wiele lat nie opuszczało mnie wrażenie, że urodziłem się za późno?". 27 stycznia - data urodzin Madame; oraz 10 września - dzień urodzin jej ucznia. To także tworzy "strunę", która się splata, rozwija i rezonuje z cytatem z hymnu Ren Hölderlina: "Albowiem jakim się rodzisz, takim już pozostajesz... nic nie ma takiej mocy, jak same narodziny i pierwszy promień światła dla norwonarodzonego". Skoro Madame w trakcie akcji ma lat 32, to liczba ta, na tę cześć, jest uprzywilejowana: tyle płaci bohater za Wspomnienia młodości Joanny Schopenhaer, taki numer ma strona w ofiarowanej mu książce z cytatem-przykazaniem "Déserte!" ("Uciekaj stąd!") i taki numer - rozdział, w którym jest opisany finał ?romansu? z Madame. Podobnych gier jest pełno. Odniesienia, nawroty. A rozdzialik "Sen mara" jest klasyczną kadencją. Prawie wszystko, co dotąd zostało wprowadzone, powraca w przetworzeniu, w groteskowej syntezie. W powieści prawie nie ma rzeczy przypadkowych. Jeżeli coś jest, jest po coś. W każdym razie - przynajmniej - pojawi się drugi raz, jako dalekie echo. - "Skacz - ponaglił mnie młokos..."  padają słowa w rozdziale "Odkrycie Ameryki" (w scenie autobusowej); "Skacz, George! No dalej, skacz!" - odzywa się tamta kwestia w cytacie z Lorda Jima przytoczona na końcu. A przywołane zdanie z Popiołu i diamentu ("Człowieku, po coś uciekał?") poddane jest wariacjom ("Człowieku - pomyślał z żalem - czemuś pozwolił jej uciec?" i "Uciekaj stąd, człowieku!") - jako że głównym wątkiem jest właśnie wątek ucieczki. Listę takich przykładów mógłbym kontynuować, nie chcę być jednak belfrem. Podaję tylko trop, podpowiadam zasadę. Czytelnik niech bawi się sam.

A jeżeli nie zechce?

Na to nic nie poradzę. Ja tylko proponuję. Na szczęście, dla odbioru to nie jest warunek konieczny. Można czytać bez tego. Jest to lektura uboższa, ale wystarczająca, aby ogarnąć całość i zrozumieć, w czym rzecz. Wydaje mi się jednak, że jak ktoś chwyci zasadę - spostrzeże te nawiązania, leitmotivy i echa - to wciągnie go ta gra. Literatura jest także - powinna być - zabawą. Zabawą intelektu. Czymś bezinteresownym.

Jakby pan - jako krytyk - sklasyfikował swą powieść? Napisał pan "romans", "czytadło", "triller psychologiczny", czy "prozę wysoką", "dzieło", "powieść edukacyjną"?

Hm... niełatwe pytanie. Przyświecał mi cel poważny i nie liczyłem się z "rynkiem", z popytem, z upodobaniem szerokiej publiczności. Pisałem tak, jak chciałem. Tak jak m n i e się podoba. Jestem w tej książce sobą. W tym sensie jest ona "poważna". Co jednak nie przeszkadza, by była przy tym komiczna i przystępna w odbiorze. - Jest taka jedna sztuka Christiana Dietricha Grabbego, niemieckiego pisarza z XIX wieku, która nazywa się tak: Żart, satyra, ironia i głębsze znaczenie. Uważam, że ten tytuł idealnie oddaje ducha mojej powieści. To wręcz jej definicja. Brakuje tylko "muzyki". Od biedy można ją wstawić w miejsce wyrazu "satyra".